Słowo od krytyka

Drodzy członkowie UPPL i inni piszący lekarze

Istnieje możliwość  bezpłatnej oceny  waszej twórczości przez krytyka. Osoby zainteresowane mogą przesyłać swoje wiersze i inne formy twórczości literackiej (do kilkunastu wierszy, fragmenty prozy) na adres mailowy Majki Żywickiej-Luckner (majkazywicka@wp.pl). Jeżeli autor nie chce ujawniać swoich personaliów krytykowi recenzja może być dokonana anonimowo. Zachęcam do skorzystania z takiej możliwości. Utwory i ich recenzje za zgodą autorów, z podaniem imienia i nazwiska autora lub anonimowo mogą być zamieszczone w zakładce „Słowo od krytyka”

AGNIESZKA TOMCZYSZYN-HARASYMOWICZ – recenzja tomiku wierszy Majki Żywickiej-Luckner pt. ” W każdym innym mieście”. Recenzja ukazała się w czasopiśmie „Migotania” nr 4/2022

Plaga natrętna, ale pożyteczna

 W zbiorze Majki Żywickiej-Luckner pt. w każdym innym mieście „rozkręcają się wszystkie łańcuchowe karuzele” – pojawiają się lalki bez kolan, złowieszcze cyganki z „oczami bez rosy i fartuchem z pajęczyn”,  trwa „karnawał na ulicach miasta półsenny”, gromadzą się szmacianki, symbole niezbyt dziecinnego dzieciństwa, zaprogramowane przez lęki „dziewczynki noszące strach za koszulką”.

Poetka przeprowadza czytelnika przez miasto będące innymi miastami, przez zaułki tego osobliwego miejsca – w konsekwencji przez korowody psychiki ludzkiej, przez porwane życiorysy, przez historie zaniedbane różnych mieszkańców-bohaterów. Ogólnie rzecz ujmując – spotyka tu czytelnik ludzi przedziwnych, odbywających własną podróż, niemalże Dantejską, niosącą niepowetowany ból straty i pragnienie uspokojenia.

pamiętasz jakie miały imiona anatomiczne słoje i ten jeden najbardziej

bojaźliwy? – próbujesz moje imię jakbyś wszystko wiedział o zaprzestaniu.

mam puste przeloty z mocnym milczeniem do siebie nie tylko o zmierzchu

a kiedy się kończysz w ramionach swojej kobiety jestem jeszcze drobniejsza.

(zrób dziecko smutnej dziewczynie)

Mocna metaforyka psychozależności, unerwiona jak płatek ucha – szuka czytelnika śmiałego i bezkompromisowego, bo tylko taki jest w stanie rozpoznać przez skórę wiersza własne zalęknione utrapione ciało, własną zaniedbaną historię. Peregrynacje po mieście można by zatem też rozumieć jak rozliczenie się ze sobą. Nazywanie czegoś dosadnego słowami doraźnymi, spoza alfabetu i rutyny ortograficzno-interpunkcyjnej, niesie ciężar samosądu, niemalże masochizmu związanego z nękającym poczuciem winy i jakąś wieloaspektową niemożnością wybaczenia sobie.

każdej nocy otwieram się coraz boleśniej. z winy własnej i niezawinionej

twojej przeganiam cię w biegu nad źle rozłożonym pigmentem

nienarodzonego dziecka. – nienawidzę się w sobie – a tak się nie dogania

– to zaledwie wynoszenie się z pończoch w mniej pożyteczny czas przyszły.

(horoskopy są omylne a sny niepostrzeżenie wróżą)

Nie ma tu miejsca na piękne słowa, wymyślne górnolotne definiowanie. Wiersze-epifanie atakują ładunkiem emocji, nazywają nerwicowym językiem („językoznawczo wyczerpującym dłonie”), desygnują na własny sposób.

nie powiem zajęzycz się we mnie. skoro na tylnym siedzeniu w cudzym samochodzie jesteś

taki akuratny w doborze języka – miodek. bralczyk. nie strzęp się. nie powiem zacudzołóż się

we mnie […]

(podróż językoznawcza wyczerpująca dłonie)

Już pisanie nazw własnych małą literą daje klucz do świata, który objawi się czytelnikowi po wejściu do miasta takiego, jak każde inne. Ma się poczucie, że Żywicka-Luckner daje prawo szczęścia ludziom, którzy sami siebie zaniedbali lub skrzywdzili, popadli w alkoholizm i inne uzależnienia, którzy sami siebie nie chcą nazywać wielką literą, którzy degradują tym samym własną wartość. Aspekt humanitaryzmu jest istotnym wyznacznikiem tej liryki. Autorka unifikuje się z zafiksowanymi utracjuszami, pokrzywdzonymi, odepchniętymi, którzy „sypiają pod słońce” i „gdy nikt nie widzi próbują swoje imię”, których „ciało przyszyte do swojej przeszłości” nie może się wyzwolić z etykietowania.

jak miała czelność w czas czerwonej trawy wlec za sobą swój cień. – nie

lizała jej noc, nie gwałcił sen. – była z tych obcych w obleczonej pościeli.

należało się jej – uwierzyć że dzień się wyrodzi. – podajcie jej

gwoździe – niech je przybije do desek podłogi. – po co dziwce krzyk.

(poetycki news w słowie na niedzielę)

Nic dziwnego, że czytając ten tomik, odnosi się wrażenie rwania słów, zdań, zatykania się kanałów słuchowych i wzrokowych. Czyta się je emocjami, stanami ducha, sobą wewnętrznym. Te wiersze niesfornie i niewdzięcznie wchodzą w słuchacza jak kij w mrowisko, i już nie można się od nich opędzić. Wiadomo, że to plaga natrętna, ale też pożyteczna. Jeśli tak – warto wejść w to miasto – częściowo też warszawskie (park skaryszewki, palotyni z sierakowskiego, nowy świat, ulica saska, wał miedzeszyński) i zwiedzić je w sobie, bo jak podkreśla poetka – „dziejemy się w sobie i odchodzimy po swojemu”. Kuszeni przez własne iluzje, „oddychamy poprzecznym powietrzem”.

[…] – nasz belgijski owczarek

zagryzł się w od środka ryglowanych drzwiach. – od tej pory nie podnoszę

tylnej nogi za wysoko i ciągle nie wiem które to miasto się odszczekuje.

(tylko próbuję nie być psem)

I jeszcze ważny jest w tym zbiorze dualizm, który daje przestrzeń dla psychomachii, dla ciągłej walki jasnego z ciemnym, światła z cieniem.

[…] – jezus plecami do nieba – kobieta na klęczkach

– maria – chyba była to maria – dokręca mu śruby”

(na solidarności w każdym innym mieście w każdy inny wtorek)

Nie jest to poezja prowokacji i horroru, nie jest to również poezja wydziwiania i manieryzmu. To raczej osobliwa poezja ratunku, rozliczenia, oddania światu głębokiego zafrasowania, też tego erotycznego. Wycieka z tych lirycznych powiastek nostalgia i rozdrażnienie, czystość i brud, pragnienie i zawstydzenie, daje się odczuć przekraczanie siebie – najczulszej granicy ocalającej.

karmisz mnie brudnymi truskawkami – w blasku flesza masz szczurze

oczy. rosną z niepamięci, wędrują w niepamięć. – tej nocy nikt nie jest

senny. – jak w niemym letnim kinie wpadasz we mnie dojrzale.

– jak dwa wędrowne szczury ważymy smak mieszkania w sobie.

(nauka latania w parku skaryszewskim)

 

Jednak wiedz, że w każdym innym mieście „jesteś w swojej ranie”, w głębokości własnej płytkości, w dręczących winach i ciasnych barach – gdzie „dosiadujesz się do na długo rozerwanych słów” – krótko mówiąc: jesteś „u siebie”.

Majka Maria Żywicka-Luckner, w każdym innym mieście, Tanowo 2022

Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz

 

ELŻBIETA MUSIAŁ – od autoanalizy po ogólnoludzki wymiar, czyli o wierszach Majki Żywickiej-Luckner w ostatnim tomiku wierszy pt. ” W każdym innym mieście”. Recenzja ukazała się na portalu pisarze.pl

recenzja Musiał

 

Zdzisław Gajda – „Cracovia medica”

Jaki będzie lekarz przyszłości?

Recenzja książki pióra Ireny Kaczmarczyk

Takie pytanie zadaje sobie i lekarzom Zdzisław Gajda, autor kolejnej książki związanej z medycznym Krakowem, którą obdarzył tytułem „Cracovia medica”.

W obszernej publikacji autor przedstawia rozwój medycyny, jej metody badawcze i możliwości techniczne na przestrzeni wieków, skupiając się głównie na medycynie w Krakowie. Zdzisław Gajda potraktował temat chronologicznie. Zaczyna od medycyny na Wawelu czyli chorób królów i ich lekarzy, a następnie przechodzi do medycyny pod Wawelem, czyli leczenia mieszkańców Krakowa.

W kolejnych rozdziałach prezentuje historyczny rys Wydziału Lekarskiego, wymieniając nazwiska zasłużonych, wybitnych lekarzy, opisuje zmiany po Reformie Komisji Edukacji Narodowej i przybliża rozwój krakowskich klinik – chirurgicznej, położniczej, okulistycznej oraz aseptyki i stomatologii. Autor pisze również o narodzinach i rozwoju pediatrii, urologii, laryngologii. Poświęca  rozdział chorobom zakaźnym (syfilis, kołtun, wścieklizna, ospa, cholera, gruźlica), które dziesiątkowały krakowian. Przybliża czytelnikowi narodziny nowych metod leczenia: homeopatię, brownizm, mesmeryzm, brusselizm, wodolecznictwo i elektryczność. Sporo miejsca poświęca pielęgniarkom, pogotowiu ratunkowemu i towarzystwom naukowym. Pochyla się także nad medycyną popularną, pisząc o właściwościach leczniczych kawy i herbaty.

„Cracovia medica” jest cenną publikacją opartą na dokumentach archiwalnych, stąd dużo przytaczanych cytatów. Często są to humorystyczne wiersze, fragmenty wypowiedzi ówczesnych lekarzy i pacjentów. Spopularyzowaną przez Zdzisława Gajdę historię krakowskiej medycyny czyta się bez zmrużenia oka. Autor opracował ją do roku 1918. Książkę dedykował Krakowowi, „miastu zawsze mu wiernemu”.

A dlaczego Zdzisław Gajda martwi się o lekarza przyszłości? Czy lekarz schowa się za stertę wyników badań i przestanie widzieć chorego? – dowiecie się Drodzy Czytelnicy (zarówno lekarze jak i pacjenci ) z tej znakomicie napisanej książki.

Irena Kaczmarczyk 

Waldemar Hładki

Recenzje książki poetyckiej Waldemara Hładkiego „Rzeczywistość Niedokładna” wydanej w kwietniu 2021 r. na jego 30-lecie w Unii Polskich Pisarzy Lekarzy ( Wydawnictwo towarzystwa Słowaków w Polsce, Kraków)

Andrzej Walter – Kiedy krew zamienia się w słowa

Pisarze.pl

15 czerwca 2021

 

Kiedy krew zamienia się w słowa rzeczywistość staje się mniej dokładna. Powiem więcej. To „Rzeczywistość Niedokładna”.

Wtedy właśnie wydarza się … poezja i chyba taką ona pozostaje. Niespodziewaną, nieoczekiwaną, zjawiskową w: czasie, miejscu i przestrzeni, ale jakże chcianą, poszukiwaną i oczekiwaną, jakże mocno determinującą później postrzeganie własnego świata i rzeczywistości. Swoiste eurypidejskie Deus ex machina tego życia wydarza się oto inaczej niż w greckiej tragedii, gdyż rozpoznaje perfekcyjnie: łagodność, dobro i empatię oraz skraca nagle dystans naszej męki w codzienności dostrzegając: ulotność chwil, manowce wyobraźni i kolory szczęścia. Potem zapisuje się to wszystko – daleko i blisko, aby leczyć słowem. Leczyć: świat, siebie i wieczność.

Taką drogę przeszedł krakowski lekarz i poeta Waldemar Andrzej Hładki. Drogę metaforyczną od Judyma do Apolla, która nigdy nie jest i nie była prosta, jednoznaczna czy oczywista. Trzeba jednak tę poezję wraz z całą dozą jej niesamowitości po prostu mieć w sobie, aby się ona zrealizowała i zaowocowała tomem dobrym, może nawet bardzo dobrym, gdyż „Rzeczywistość Niedokładna” potrafi zauroczyć, zatrzymać, zamyślić się i oczarować.

Poeta wspomina i określa nam we wstępie (jakże skromnie i łagodnie), że esencja tu zawarta to spuścizna ostatnich trzydziestu lat, a może całej jego relacji ze środowiskiem i okolicznościami, ale ja tak sobie sądzę, że estetyka liryczna tego tomu wykracza o wiele dalej i zawiera w sobie o wiele, wiele więcej. Ten tom poezji dotyka sobą bowiem samego jej jądra i eksploduje intymną ciszą wypowiedzianych słów. Pozwala na moment oderwać się od świata prostych skojarzeń, jednoznacznych odpowiedzi i łatwego zachwytu. Wkraczamy w świat wzniosły, prawdziwy i zarazem odrealniony nieoczekiwaną metaforą i przeżyciem człowieka, dla którego drugi człowiek stanowi niejako punkt wyjścia do wszelkich rozważań i wartościowań. To rzecz bezcenna dziś zarówno na niwie poezji, jak i w przestrzeni medycyny.

Godna wyważonej fascynacji antropocentryczność tej poezji uzupełnia rozpoznawalna szczerość zapisanych: przeżyć, dramatów i słów. Język jakiego używa podmiot liryczny jest niesłychanie sensualny i zawiera ogromną wartość dodaną ewoluującą jakby pomiędzy słowami – w kreowanych sytuacjach, poruszonej tematyce wierszy i w wykreowanych inspirujących pointach, które doskonale domykają utwory.

„Rzeczywistość Niedokładną” świetnie się pochłania i przeżywa czytając nieraz wielokrotnie czemu dał wyraz sam mistrz i mag poezji, powiedzmy sobie otwarcie (w dzisiejszym świecie) żywa Jej legenda, sam Marek Wawrzkiewicz, który pokusił się o wyrażenie swoich kilku refleksji na temat twórczości Waldemara Andrzeja Hładkiego, co czyni nad wyraz rzadko, a dla autora jest bezcennym.

Wawrzkiewicz zwrócił nam uwagę na pewnego rodzaju nomadyczność autora, jego ekspresyjny życiowo styl, w połączeniu z ogromną dyskrecją, czy nawet subtelnością używanych metafor i słów co zaowocowało efektem takich właśnie trzydziestu niesamowitych wierszy zapraszających nas do innego wymiaru podróży – podróży do niespotykanych wnętrz: spraw, rzeczy i wreszcie do samego siebie.

Wawrzkiewicz poszedł nawet o tyle dalej, tak daleko, że w tytule swego posłowia zasugerował, iż każdy poeta to właściwie ktoś w rodzaju wędrowca, człowieka  ciągle poszukującego, wewnętrznie niespokojnego, czy wciąż nie zaspokojonego, gdyż właściwie taka jest jego natura jako artysty – poety stale przemieszczającego się w przestrzeni nie tyle swoim ciałem (co również jest miłe), ale przemieszczającego się  pełnią duszy (jeśli ustalimy, że coś takiego mamy) poza wszelkie wymiary i ograniczenia. Podróż transcendentalna eksploduje w nas pod wpływem przeżyć, wrażeń i doznań i kumuluje się erupcją twórczości. Nie zawsze udaje się z tej magmy uczuć i emocji ulepić coś sensownego. Waldemarowi Hładkiemu udało się to z naddatkiem i oprócz godnego wkroczenia do Panteonu medycyny dyskretnie i z właściwym sobie taktem i kulturą nieśmiało puka do wrót kolejnej Świątyni, tym razem dumania, a jest nią Wiecznie Żywa Kraina Poezji.

Tom Waldemara Andrzeja Hładkiego „Rzeczywistość Niedokładna” to bardzo poważny krok w krainę słów. W świat poezji. Jego lektura kończy się niedosytem. W przenośni i realnie.

Sąsiaduję z kosmosem przez skórę. / Codziennie pytam o sens. / Poszukuję prawdy. / Obserwuję i słucham. / Dotykam, / wącham i smakuję. / Przeżywam. / Czuję, że brakuje mi zmysłów.

Taki jest nasz powszechny „poetycki” Epilog – czujemy, że poezja pozbawiła nas zmysłów, oddechu, policzalności. Poezja nas oczarowała, zaraziła, ba, odmieniła, ale też powiedzmy sobie szczerze – wiedzie nas ku zatraceniu: w ból, w lęk, w cuda piękna i na szlak zwichrowanych zmysłów, bo taka jest właśnie poezja. Absorpcyjna,  agresywna, ekspansywna i zaborcza. Tak jest cena za panteon bogów. Działa jak podstępny wirus, który już nas nigdy nie opuści.

Kończąc ten krótki tekst o twórczości znanego krakowskiego lekarza, dobrego i świetnie zapowiadającego się, fascynującego wręcz poety Waldemara Hładkiego trzeba zauważyć hołd jaki złożył On tym tomem Organizacji, (z której się wywodzi, z którą się utożsamia), która wydaje się być coraz ważniejszą częścią środowiska literackiego. To rzecz jasna coraz powszechniej znana Unia Polskich Pisarzy Lekarzy, która zrzesza i „wypuszcza” w świat coraz ciekawsze „przypadki” zarówno prozatorskie jak i poetyckie. Ta kuźnia talentów jest warta bliższemu przyjrzeniu się oraz głębszej analizie: co takiego wydarza się w tym środowisku, że tak wielu jego wychowanków i adeptów sięga po pióro. Czy to natłok przeżyć, dramatów i emocji, czy jakiś inny zew, jeszcze nierozpoznany każe im wszystkim pisać i tworzyć? Dodajmy – ciekawie tworzyć. Zostawiam ten arcyciekawy temat Koleżankom i Kolegom. Nam wypada się tylko ogromnie cieszyć, że jesteśmy tu i teraz razem jako jedno duże i istotne artystycznie środowisko literackie i razem tworzymy coś ku przyszłości.

Rzeczywistość wtedy staje się: precyzyjna, dokładna i dobrze rozpoznana. Zostawmy bowiem rzeczywistość rzeczywistości, a poezję poezji. Istotą bytu jest właśnie owo rozpoznawanie. Rozpoznawanie i jego mało medyczna niedokładność, niedoskonałość, rozpoznawanie, w którym jest zawarta cała poetycka tajemniczość. Rozpoznawanie jako podróż. Może to właśnie ta potrzeba ucieczki od medycznej perfekcji skalpeli i trudnych cięć z realnego życia wiedzie stan lekarski na manowce wyobraźni i kieruje w ową poetyczną niedokładność, bez której nie wyobrażam sobie ani świata, ani rzeczywistości, ani życia.

Andrzej Walter

Waldemar Andrzej Hładki „Rzeczywistość Niedokładna”. Kraków, 2021. Wydawnictwo Unii Polskich Pisarzy Lekarzy. Stron 64. Oprawa twarda. ISBN 978-83-955228-5-7

 

Zbigniew Milewski

Rzeczywistość metafizyczna – o najnowszym zbiorze wierszy Waldemara Hładkiego Rzeczywistość Niedokładna

Wiersze z najnowszego zbioru wierszy Waldemara Hładkiego najpierw usłyszałem we wspaniałej interpretacji Andrzeja Ferenca podczas promocji w Domu Literatury w czerwcu br. w Warszawie. Wydały mi się i znajome, znając poprzednie tomiki autora, a zarazem jakieś inne, pogłębione o nową przestrzeń metafizyczną, której do tej pory nie dostrzegałem. Nic dziwnego, że postanowiłem po nie sięgnąć i przyjrzeć się im krytycznie, zwłaszcza, by odnaleźć tę nieczęsto obecną we współczesnej poezji polskiej iluminację i odczucie przeżywania chwili w jedności metafizycznej z przyrodą i  kulturą. Także o podłożu religijnym obecnej w trzeciej części zbioru „Rozważania na Wielki Tydzień 2020”. Dokładne przytoczenie roku jest tu nieprzypadkowe, to początek pandemii związanej z rozprzestrzenianiem się koronawirusa. W tym kontekście jakże inaczej brzmi wyznanie Poety z kody wiersza „Triduum dzień trzeci”:

Wbrew znanej historii,

Tego dnia nie potrzebuję korony,

Ani stygmatów od krzyża.

Ufnie rozkładam ramiona,

By dać się przybić do życia.

Nie należy zapominać, że to wyznanie jest również ważne w kontekście wykonywanego przez Waldemara Hładkiego zawodu lekarza i jednocześnie członka oraz prezesa Unii Polskich Pisarzy Lekarzy. W zaproszeniu do lektury wierszy autor pisze „Oprócz codziennej i zawodowej prozy, czas ubogacało poszukiwanie słowa, radość pisania wierszy, spotkania z literaturą oraz jej fascynacja historią. Było to także ważne dopełnienie profesji, które ułatwiło pokonywanie trudności i niepokojów związanych z wykonywaniem trudnego, ale i wspaniałego zawodu.”  Dlatego czas pandemii jest szczególnie dla niego trudny nie tylko jako lekarza, ale również jako poety. Każde wyjście i spotkanie z innym twórcą musi siłą rzeczy być ograniczone wyłącznie do kontaktu z dziełem. Nie odbywają się wernisaże ani spotkania autorskie, a spacery są samotne.

„Zamaskowany szczelnie pierwszy spacer.

Znajome poezje podpierają ściany

Słowami przypiętymi atramentem.

Tyle zamyślenia w nich i we mnie,

Tyle nas bez nas.”

( z „Triduum dzień drugi”)

Ale powróćmy do początku, do pierwszej części zbioru zatytułowanej „Blisko”, w których zapisana i pokazana jest przemiana drogi twórczej Hładkiego, coraz bardziej wrażliwego na metafizyczną więź przeżywanej chwili z przyrodą, gdzie jak pisze

„Zapisuję wytrwale kiełkujące słowa.

Rodzą się najpierw we wnętrzu.

Nazwę je nieśmiało wierszem.”

( z „Przepis”)

Autor odnosząc się do symboliki natury nie tylko traci zarozumiałość poetycką z pierwszych zbiorów, ale przy tym niewątpliwym progresie twórczym odkrywa jakby życiowy regres:

„Neutralna biel nie daje ukojenia.

Nawet człowiek na krzyżu

Rozłożył bezradnie ręce.

Nic nie może zrobić.

Uderzam niezdarnie skrzydłami

O kolczaste druty złotej klatki.

Przecież kiedyś stąd wyfrunąłem.

( „Powrót”)

Ten nie udawany smutek poety jest również novum i zaletą wierszy, dzięki którym staje się on bliższy czytelnikowi. Hładki dostrzega swoją przemianę i rosnące w nim stany niepewności, które znajdują ukojenie w obcowaniu z przyroda, kulturą, w czasie podróży. Ale to jest cenne. Nie chcąc odbierać przyjemności lektury pozwolę sobie przytoczyć na koniec wiersz „Przemiana”

Powiadają, że mi w zmęczeniu

Do twarzy.

Choć nie wiem,

Czy to zmęczenie chwilą,

Czy życiem.

Rankiem bolą pierwsze kroki,

Trudniej się pochylić

Nad kolejnym dniem.

Siwym włosom

Ustępują miejsca w tramwaju.

Częściej kupuję codzienność

Bez kolejki.

Moja świeca dopala się powoli.

Tak sobie myślę.

Zbigniew Milewski

 

Recenzje książek Majki Marii Żywickiej-Luckner
„w cieniu afery. dzienniki więzienne”, Unia Polskich Pisarzy Lekarzy, Warszawa 2017, str. 108
„macanka na spoko i trendy”, Unia Polskich Pisarzy Lekarzy, Warszawa 2017, str. 40

Autorzy recenzji: Elżbieta Musiał (pisarze.pl), Maria Jaśminowska (Salon Literacki), Leszek Żuliński (Latarnia Morska), Jan Zdzisław Brudnicki (Własnym Głosem).

ELŻBIETA MUSIAŁ o książkach MARII ŻYWICKIEJ-LUCKNER

 Mieszkam teraz gdzie indziej – powtórzyła za Puszkinem w poniedziałek 23.11.2009 

Książka Majki Marii Żywickiej-Luckner „w cieniu afery. dzienniki więzienne” kończy się słowami: „Jasiek rzuca się na mnie przed wejściem do domu, cieszy się jak dziecko. Ja też. Wchodzę do domu, jakbym wyszła wczoraj”. Tak opisany jest dzień po Dniu Kobiet, rok 2010. Daty są tu istotne, przecież to dziennik, przecież rzecz dzieje się w Polsce zaledwie 8 lat temu. Piątego października 2009 kilku funkcjonariuszy zabrało Majkę z domu. O szóstej dwadzieścia pięć. Z Warszawy przetransportowano ją do AŚ do Łodzi, na Beskidzką, gdzie rozpoczęła się więzienna opresja: „Idę do celi jednoosobowej. Dostaję dwa koce i pościel – mam zrobić sobie łóżko na betonowej wylewce podobnej do sarkofagu. Robię. Gdzieś już widziałam takie koce? Już wiem. W leżakowni dla bezdomnych na warszawskiej Pradze”. To początek pięciomiesięcznej odsiadki. „Areszt tymczasowy, bo istnieje obawa mataczenia. Co to za słowo?”

          Z zapisków prowadzonych w więzieniu rysuje się obraz parszywej faktyczności. Tak, każdy dzień zostaje przez Majkę zrelacjonowany, lecz nie po to, by zapamiętać, ale by wiedzieć, jak „łatwo tu trafić”, jak w jednej chwili zatrzasnąć się może za człowiekiem więzienna furta i otworzyć świat bez wyjścia. W którym wszystko przytłacza niczym cela „dziesięć i pół stopy mojej na trzynaście i pół stopy mojej”. Zapisany dzień po dniu, a każdy podobny do drugiego: „Mamy problem ze wstawaniem o piątej trzydzieści. Narzucamy coś na piżamę i stoimy na baczność tuż przy furcie. – Stan: osiem”. To „coś” to drelich przewiązany sznurkiem. Sztywne godziny apelu, michy, spacerów, kąpieli jeśli zasłużą. „Na kolację biały ser – we wtorki zawsze biały ser, a na śniadanie kasza manna”. Są tu też obiady: „Chleb wymieszany z mięsem – raz jako kotlet mielony, innym razem jako pieczeń. Trzeba popijać zupą, bo staje w gardle”. Pozostaje jedynie przetrwać w jednostajności godzin: „… a tymczasem muszę iść na spacerniak – dziesięć na dwanaście chodnikowych płyt, dobrze, że spadł śnieg i nie mogę ich, jak codziennie, liczyć”. Ten cytat pochodzi z listu, który napisała do Zdzisia (Zdzisława Łączkowskiego).

Listy. Idą z Warszawy do Łodzi tyle, ile trwa miesiąc. Z Łodzi do Warszawy tyle samo. Ale w więzieniu miesiąc trwa dłużej o całe czekanie, na „widzenie”, na bliskość. Najczęściej nawiedza tęsknota. „Tu kochanie ma inny wymiar, to jest inne kochanie, takie aż do bólu, do strachu, że za chwilę nie będzie kogo kochać, że zostanie zabrane, że odejdzie…”. To z listu do domu. Ot, tyle prywatności wymacanej przez prokuratorską cenzurę. Tyle wewnętrznego świata, ile uniesiesz. Ten zewnętrzny – przychodzi wraz z „widzeniem”, ale niezwykle (i) rzadko. Wyjście poza mury jedynie za sprawą snu. A sny są i są często po Hydro (Hydroxyzinum). To od nich niekiedy zaczynają się zapisy dni. „W nocy sen – list. – Kto pozbawia człowieka wolności, podlega karze od 3 do 5 lat – czytam”.

Dzienniki z „dołka”, z „przejściówki” i z aresztu śledczego są lekturą przytłaczającą. Owo „rozdrapywanie ściany” jest najkrótszym z możliwych zapisów, suchy, kostyczny, bez przymiotników. Czasowniki też są często wyrzucane poza zdanie. Takie zdjęcie emocji z tego, co już dojmujące. Lecz nie jest to wybrana dla dobra tekstu narracja, ale jedyny możliwy w takiej sytuacji sposób przekazu. Daje się wyczytać bezsilność. Nie należy jej jednak równoważyć z poddawaniem się, no, co najwyżej nurtowi zdarzeń, bo na to w areszcie wpływu się nie ma. Decyzje zapadają poza wysokimi murami i bez udziału więzionych. Co więc pozostaje? Wtopić się w tło, zagryźć zęby i przetrwać. Dla Majki zbawienne okazały się ucieczki, ale te w świat słowa pisanego i koloru. „Poszukiwanie makaronu w zupie mlecznej, a potem próba wiersza”. Jednym słowem, czytanie książek, pisanie szkiców do wierszy i malowanie farbami akrylowymi. Lecz czy było to wyciszanie emocji? Na pewno było przekierowaniem uwagi i podporą, by nie zwariować, by nie utracić siebie. „Czasem trzeba odejść dalej, żeby poczuć więcej”.

Beznamiętność dziennika. Beznamiętność, która mówi wiele. Za szkieletami słów kryją się jednak dojmujące obrazy. Czytelnik staje wobec przekazu wystarczającego, by wytrącił go z błogiego poczucia i uzmysłowił świat, który się dzieje, świat bez świata, więc trzeba go sobie stworzyć.

„Tu ludzie tworzą nowe światy. Światy wyimaginowane palcami i wykrzyczane z okna do okna. Światy za kratami i mleczną szybą – jakby nasze twarze były zaraźliwe. Państwo nie zakupi szczepionki na tego wirusa. Wirus AŚC1 szaleje!” (AŚC1 = areszt śledczy, cela 1).

Powróćmy jeszcze na chwilę do świata za kratami. A w nim do bezdusznego i upadlającego traktowania człowieka. I nie jest ważne, czy udowodnili mu winę. „– Poproszę wody. – Nie ma. Chyba że z kibla, ale nie ma kubka. O, tu jest, plastykowy, używany”. „Na celi rzęsistkowica, a tu jedna miska na trzy. Wyjaśniam dziewczynom, co to za choroba. Dziewczyny przerażone. Bezskutecznie proszą o badania”. „Dziewczyny z karnego (piętro wyżej) chodzą, gdzie chcą. Mogą dzwonić. My nie. Jeszcze nieudowodniona wina, a już skazane”.

Na okładce książki: „Maria Żywicka-Luckner– pełniąca funkcję lekarza sądowego, skazana przez Sąd Apelacyjny w Warszawie wyrokiem z dnia 17 października 2017 r., który utrzymał tym samym wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie. Ten sam Sąd uchylił jej drugi wyrok skazujący, wydany przez Sąd Okręgowy w Warszawie w oparciu o zeznania tego samego świadka, które miały ją pogrążyć. I postępowanie toczy się od nowa. Kolejna sprawa jeszcze w toku…”.

Sprawa Rywina wciąż jest w toku.

Tyle dzienniki więzienne, ale jest jeszcze druga książka Majki, z wierszami, o dość zaskakującym tytule „macanka na spoko i trendy. To w niej, w przestrzeni już poetyckiej, autorka ulokowała emocje również te, których nie ma w dziennikach. W zapiskach mogliśmy przeczytać zaledwie jakaś frazę – w tomiku mamy już rozwinięcie. Książki polecam czytać razem, uzupełniają się. Jedna jest suchą relacją zdarzeń zamkniętych za kratami, za czterema kreskami kraty wyrytymi na papierze. Druga jest ujściem na wolność, na rozległe pola rozmyślań i odczuwania. Ale wciąż jest to podążanie za sobą, za człowiekiem i własnym doświadczeniem, nie zaś opowiadactwo. I tu zwięzłość wypowiedzi jest nadrzędna. Jednakże te niewiele słów nijak nie powstrzyma ogromu treści zawartej w wierszach ani ciężaru gatunkowego tych rozważań. Samo życie i aż życie.

Oto przykład, może dwa:

          kobiety w chustach

zanim wejdą do chałup zrzucą zapach włosów
jak rzeczy zbyteczne podczas nalewania zupy

nie krzyczą orgazmu

pnie się jak wypas owiec samotnie przez ciało
wyłuskany z ich śpiewu zapada się w dzwony
a kiedy powiązały już chusty

osobnieją
jak kościółek w górach

(macanka na spoko i trendy, s.18)

psychodrama czy zwykła odmowa
udziału w tragedii?

jestem kobietą z wydm uciekłam od abe kobo
tu gdzie jestem same kobiety –
mam dolną pryczę
z kocem w kratę jak u babci stefy
(boże jakie to ludzkie)
nie posyłajcie tu dzieci
nie lepimy z chleba paciorków

gdy gasną światła rozkręcamy
korowód płytkich oddechów –
im dłuższe cienie tym pewniejsze
umówione spotkanie

tylko wariatka nie wierzy
– nadziewa na szpilki nocne motyle
i trzyma mocno w objęciach

                        (macanka na spoko i trendy, s.6)

 

MARIA  JAŚMINOWSKA

„Kto pozbawia człowieka wolności, podlega karze od 3 do 5 lat” – Dzienniki więzienne Marii Żywickiej-Luckner

Wiek XXI, środek Europy. To fakty, które trzeba sobie nieustannie przypominać w czasie lektury W cieniu afery (dzienniki więzienne) Marii „Majki” Żywickiej-Luckner. Lekarka pełniąca funkcję lekarza sądowego została skazana. Dwa wyroki – jeden został podtrzymany, drugi uchylony, a oba wydane na podstawie zeznań tego samego świadka. Już ta informacja zamieszczona na ostatniej stronie okładki powoduje, że mówię „nie rozumiem”. Zaczynam czytać i to nierozumienie powraca jak refren. A po przeczytaniu całości wiem, że zrozumieć nie chcę.

Zapiski z „dołka”, z „przejściówki” i z aresztu śledczego. Jak mawia moja przyjaciółka „co się zobaczyło, już się nie odzobaczy”. I już nie da się zapomnieć tego świata, który jest tuż obok, który w każdej chwili może wyciągnąć ręce po każdego z nas. Wrzucić do celi z kimś kto zabił albo ze studentką pedagogiki zatrzymaną „za przejazd z biletem ulgowym bez ważnej legitymacji studenckiej” – nie jest ważne czy jesteś winny, czy nie. Tutaj można się przekonać na własnej skórze, że „młyny sprawiedliwości mielą powoli”. Ale mielą. Starają się zetrzeć na proch, złamać. Tyle tu sposobów na upodlenie, na odczłowieczenie, stłamszenie człowieka. Od najprostszych: „Na celi rzęsistkowica, a tu jedna miska na trzy. Wyjaśniam dziewczynom, co to za choroba. Dziewczyny przerażone. Bezskutecznie proszą o badania”, czy „Nie idziemy do lekarza. Kara”. Są więzienne drelichy, które trzeba wiązać sznurkiem, jest mielonka, która „pachnie szczurami i smakuje ohydnie”, są pytania typu „A czy pani wie, że na pluszaki potrzebna zgoda dyrektora?!”, brak najprostszych rzeczy. To wszystko służy złamaniu kręgosłupów – „Dziewczyny z karnego (piętro wyżej) chodzą, gdzie chcą. Mogą dzwonić. My nie. Jeszcze nieudowodniona wina, a już skazane”. Najbardziej dojmujący jest brak bliskości i tęsknota. Ale nie ma tu afektacji – jest prosto, czasem dosadnie: „Mam wyjebane – to magiczne kredo na wszystko”, „Jak się nie umiesz jebać, to się nie ruchaj”. Mało przymiotników, dużo równoważników zdań. Proste zapisy. Możliwie chłodno, możliwie beznamiętnie. Nawet zapisy snów autorka stara się  zapisać jak najprościej: „W nocy sen – list. – Kto pozbawia człowieka wolności, podlega karze od 3 do 5 lat – czytam”. Tylko czasem konstatacje: „Tu kochanie ma inny wymiar, to jest inne kochanie, takie aż do bólu, do strachu, że za chwilę nie będzie kogo kochać, że zostanie zabrane, że odejdzie…”.

Emocje, z założenia, miały się zmieścić w drugiej książce – w wydanym równolegle tomiku poezji macanka na spoko i trendy, ale i tutaj mamy wiersze – szczególne, poświęcone ojcu. Mamy też fragmenty, szkice – można chwilami zajrzeć poetce przez ramię, podejrzeć jak rodziła się poezja. I choć macanka to osobna, poetycka historia, myślę, że trzeba ją czytać razem z tym dziennikiem.

Przeczytajcie tę książkę. I powtarzajcie sobie w trakcie lektury – środek Europy, XXI wiek. Nigdy nie wiadomo kiedy można się zarazić… „Tu ludzie tworzą nowe światy. Światy wymigane palcami i wykrzyczane z okna do okna. Światy za kratami i mleczną szybą. Jakby nasze twarze były zaraźliwe. Państwo nie zakupi szczepionki na tego wirusa. Wirus AŚC1 szaleje”.

Maria Jaśminowska

 

LESZEK ŻULIŃSKI

Pisanie z dołka

Tu, w Warszawie, znamy Majeczkę Żywicką od lat. Lekarka i poetka, sympatycznie związana głównie ze środowiskiem ZLP. Lubimy ją! Dawniej o takich dziewczynach mówiło się: „równa baba”.
Ledwo co ukazały się dwie nowe książki Majki, wydane poniekąd w jednym pakiecie, lecz każda inna. Zacznę od tomiku poetyckiego o nieszablonowym tytule: macanka na spoko i trendy.
Już wiersz otwierający ten tomik sygnalizuje osobliwą aurę: błogosławiony bądź kaftan dokarmiający / obłęd święć się krzyż-toń imię jego pozbawione / zdrowaś trzynaście i pół // bądź wola pomiędzy // bądźcie zdrowaś dziesięć i pół stopy mojej / do rozdrapywania ściany / z której zgarniam powietrze i powietrzem piszę / żebraczy krajobraz // jak dziwka tulę się do niego / i tak obcych kobiet że zostają na noc. Tytuł tego wiersza: modlitwa z dołka.

I z tego dołka już nie wyjdziemy. Bo wszystko dzieje się w więzieniu, w celi, w której dziesięć i pół stopy odmierza świat.
Tutaj wyprzedzę to, co Majka opisała w swojej drugiej książce. To już nie jest poezja, to jest relacja z jej gehenny, którą przeżywa. W największym skrócie dowiecie się wszystkiego z pleców okładki. Przytaczam: Maria Żywicka-Luckner – pełniąca funkcję lekarza sądowego, skazana przez Sąd Apelacyjny w Warszawie wyrokiem z dnia 17 października 2017 r., który utrzymał tym samym wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie. Ten sam Sąd uchylił jej drugi wyrok skazujący, wydany przez Sąd Okręgowy w Warszawie w oparciu o zeznania tego samego świadka, które miały ją pogrążyć. I postępowanie toczy się od nowa. Kolejna sprawa jeszcze w toku…
Była to tzw. „sprawa Rywina”. I toczy się dalej, choć Majeczka w warszawskim gabinecie leczy nadal pacjentów. Jak to się skończy, diabli wiedzą.

Pióro być może pomaga nam żyć w trudnych sytuacjach. Majka prowadziła dziennik, który jest przejmującą lekturą. Oto – dla przykładu – jeden z wpisów, datowany 15.12.2009: Sen: trzy białe różańce. Kartka biała podzielona na kilka linii prostokątnych. Robił je Olek. Marcin pomagał, to był jakiś egzamin. / Wtorek – a więc kąpiel! / Nowa ma się pakować. Idzie do celi czwartej dla niepalących. / – Ale tam się pali… w oknie! / Na kolację biały ser – we wtorki zawsze biały ser, a na śniadanie kasza manna. / Spacer, jeszcze trochę wczorajszego śniegu, ale nie jest zimno. // Nie mam już co czytać! Jedna książka w jeden dzień. / Znowu poezja.
My, którzy jeszcze w pierdlu nie byliśmy, nie zdajemy sobie sprawy, jaki to „inny świat”. Majka jest opanowana: relacjonuje dzień po dniu spokojnie i dokładnie. Warto z tej relacji się uczyć, bo a nuż się przyda…

Ale powróćmy do tomiku… Znajdziemy tu sporo wierszy nieszablonowych, jak na przykład ten pt. kobiety w chustach: zanim wejdą do chałup zrzucą zapach włosów / jak rzeczy zbyteczne podczas nalewanie zupy // nie krzyczą orgazmu / pnie się jak wypas owiec samotnie przez ciało / wyłuskany z ich śpiewu zapada się w dzwony // a kiedy powiązały już chusty / osobnieją / jak kościółek w górach. Boże!, jaki to piękny wiersz…
W tym zbiorze dominują „wiersze łagodne”, ale „mocne”. Jak ten oksymoron pogodzić? Otóż Majka w znakomitej prostocie opowiada niuanse przeżyć i emocji. W sumie to wszystko jest introwertyczne, a jednak trzymające się konkretów. W trakcie lektury zaczynamy sobie zdawać sprawę, jak bardzo poezja może dominować nad parszywością życia.

Jeszcze jeden cytat… Wiersz nosi tytuł donos na m.st. warszawa: nie ma z kim bać się „czarnego luda” – / (kobiety wyszły już w morze) // lęk staje się płaski jak blat stołu // śledzę starania palców / jak próbują zagarniać w menisk wypukły / nabytą legendę baru nad ranem // jest tak późno że już nie warto rozcieńczać / znikąd nawoływań do męskiej zabawy / miasto o sekundę wcześniej rozpięło rozporek / ślinią się porcelanowe usta lalki / z kawęczyńskiej wystawy. Hm, spleen, spleen i jeszcze raz spleen!

Nie dalej jak wczoraj, zanim zacząłem pisać tę recenzję, oglądałem w TV manifestacje kobiet polskich w wielu miastach. To robiło wrażenie, choć dzieliło ludzi. Ten powyższy wiersz Majki może chyba bardziej przekonywać w wielu sprawach. Oby kłopoty Poetki przeszły do przeszłości. Trzymajmy kciuki!

 

Jan Zdzisław Brudnicki

W CIENIU AFERY MAJKI ŻYWICKIEJ

          Niewiele mamy takiej prozy, surowego zapisu z pobytu  w więzieniu. Mała   ale do końca prawdziwa proza Majki /jak ją zowią/ Marii Żywickiej-Luckner „W cieniu afery. dzienniki więzienne” jest dokumentem losu, ale też tkanką słów, zadań, skromnych obrazów, które oddziaływują jak rzeźba wykuta w najtrwalszym materiale. Rosjanie mają wiekopomne „Zapiski z domu umarłych” Fiodora Dostojewskiego. Zresztą pisarz ten stworzył wiekopomną też metaforę człowieka z podziemia, która u nas tak obrodziła. Anglicy mają „Balladę więzienną” i inne utwory Oskara Wilda, męczonego latami w więzieniu. U nas pamiętam jak startowało pokolenie „Współczesności” i jego liderzy Stanisław Grochowiak, Roman Śliwonik” czy  Ireneusz Iredyński. Mieli za sobą doświadczenie więzienia. Kto znał kulisy wiedział jakie są źródła tak zwanego „turpizmu”, dramatu poniżonego ciała, heroicznego stanowiska obrony godności. Do końca życia nie zapomnę sceny z „Procesu” Kafki i Jacka Woszczerowicza, który przed przerwą zawisł ukrzyżowany na kartach, a po przerwie kurtyna odsłoniła bohatera w tej samej pozycji końcowej sceny z drogi krzyżowej.

          Po przeczytaniu książki zastanawiałem się, jak to jest, że poetka i  lekarka bez żadnych dowodów na podstawie mafijnej zemsty gangstera, zostaje osadzona w ciężkim areszcie i miesiącami jest tam przetrzymywana. I przypomniałem sobie, że przecież najlepsza definicja prawa pochodzi od Monteskiusza i brzmi tak, że prawo to rozum ludzki zastosowany do rządzenia. Wcześniej nie istnieją ludzie niż zaistnieją czyny. Potem ten abstrakt narzuca się jak siatkę na żywioł życia. Nigdy te dwa światy nie pasują do siebie. Nierzadko są w skrajnej sprzeczności, kiedy istnieje zła wola lub interes ludzki czy środowiska.

          Zapis tej książki, zresztą sprawdzony przez współwięźniarki, pokazuje jak więzienie, raz jako system, drugi – jako złośliwość ludzi spycha stopniowo człowieka na dno życia. Ale tam też sprawdzają się charaktery. Jacyś „nadludzie” tworzą regulaminy, ustalają tryb przesłuchań, stosują taktykę urabiania, poniżania, osiągania swoich celów. Prokurator, sędzia, mafia, uczestnicy gry prestiżowej, zastawiają pułapki. Najgorzej są traktowani ludzie z nieudowodnioną winą. Dla nich lekarze i psychologowie nie mają czasu albo mają zaledwie pięć minut, nie zapisują potrzebnych leków. Dla nich księża gubią terminy mszy. Dla nich są białe, a nie przezroczyste szyby. Im w kantynie wolno wydawać tylko parę złotych. Ich poniży się łóżkiem, spacerem, im nie doręcza się tygodniami korespondencji, mnoży się uciążliwości w sferze higieny, fizjologii, nękania psychicznego. Choć w Biblii napisano: „Biada tym, którzy przemieniają prawo w piołun”. Z kranu leci albo wrzątek albo woda lodowata. Jak nie oszaleć w niedzielę. Jedzenie zatrute. Czeka się ciągle i na wszystko. Nawet w nocy. Ciasno i dokwaterowali szóstą osobę. Wstrzymano odwiedziny. Nie dostaje się potrzebnego leku. Ktoś pali i katują niepalące.

           Język wulgaryzmów jest codziennym środowiskiem. Z każdą nową aresztantką nowa makabra. Donosy. Uzależnienie doprowadza do histerii. Przedrzeźnianie strażnika to godzina na mrozie. Próby udawania świąt, imienin, nie wolno się kontaktować, kary, kamery, judasze, odliczanie kroków. I kres: nie poznaje siebie, czy jeszcze mam jakąś godność, czy coś z człowieka zostało poza samotnością. Nie mam głowy. Znikam jako jednostka bez bliskich, bez pracy, bez solidarności, bez zaspokojenia zainteresowań. Zło się ucieleśnia, piekło naprawdę fizycznie istnieje, jestem zapomnianym nikim. A z rozmów wynika, że łatwo tu trafić.  Każdy może tu trafić i są dla niego przygotowane kajdanki, kraty, bramy, mury.

          Razem z prozą, zostały wydane wiersze więzienne: „Macanka na spoko i trendy”. Rozpoczynają się „modlitwą na dołku”, a kończą się słowami „Przyślijcie kurtkę”. Oba tomy wydane w roku 2017 i firmowane przez Unię Polskich Pisarzy Lekarzy.

Zatem „Kim jesteś obudzony do życia/ściśnięty skurczem przerażenia/kim jesteś w sąsiedniej celi:…

Słaba jest literatura wobec krat, mafii i paragrafów. A jednak musimy wierzyć, że jest ona jednak skarbnicą żywego języka i przesłaniem kultury humanistycznej. Tak czytałem książki Majki.

                                                                                               Jan Zdzisław Brudnicki

 

Recenzja Ireny Kaczmarczyk tomiku wierszy Jerzego Gronkiewicza pt. „Recepty Miłosne”

Recepty miłosne” Jerzego Gronkiewicza    

     Trzeba przyznać, iż oryginalny to i znakomity pomysł na tytuł zbioru wierszy miłosnych. Zważywszy na profesję autora Jerzego Gronkiewicza –  lekarza internisty, znającego każdą tkankę ludzką, nie tylko tę mięśniową, łączną, nabłonkową, chrzęstną, ale też  najdelikatniejszą, odpowiadającą za emocje człowieka, popularnie określaną „motylami w brzuchu”, trudno dziwić się, iż przepisał on potencjalnym pacjentom ponad dwieście poetyckich recept na czerpanie radości z życia intymnego. Już w pierwszym, tytułowym wierszu wyjaśnia i zachęca:

warto przeczytać
Sztukę kochania”
Michaliny Wisłockiej
dowiesz się wiele
o mechanizmach seksu
miejscach intymnych
wielu pozycjach
poszukiwaniu orgazmu
kto jednak pragnie
aby się w atom i światłość zamienić
powinien”Recepty miłosne”przyswoić
i wtedy już może się żenić
i wtedy też może się zmienić

 dowie się tajników
uniesień subtelnych
wszak „Sztukę kochania”
ginekolog napisał

Recepty miłosne”
lekarz ciał serc i dusz najdelikatniejszych

(Recepty miłosne)

  I zaraz, po tym ubranym w  wiersz wstępie, Jerzy Gronkiewicz podaje mężczyznom dwustronicową Instrukcję obsługi kobiety czyli ABC robót ręcznych”. Zaprawdę, godne są przeczytania, a nawet przyswojenia te obrazowo i z poczuciem humoru sformułowane podpowiedzi, zalecenia dotyczące głównie gry wstępnej, ale też kulminacji aktu spełnienia. Przytoczę tylko koniec owej misternie skompilowanej receptury:„Po wszystkim pamiętaj, że cały twój trud pryśnie jeśli z przestworzy wrzucisz ją (czyt. kobietę) do przerębli kończąc nagle. Pozwól jej wolno spadać spadochronem utkanym z pajęczej sieci.  W nagrodę innym razem ona zrobi z tobą to samo a myślę, że wymyśli znacznie więcej niż się spodziewałeś”.

       Jerzy Gronkiewicz jest specjalistą chorób wewnętrznych, ale mógłby też z powodzeniem zasiadać w gabinecie psychologa, seksuologa i niezłego eksperta od damsko-męskich relacji intymnych. Potrafi mówić o miłości. Subtelnie, ale też bez pruderii. Romantycznie, ale realistycznie i bez zahamowań. Wszak „wszystko co ludzkie, nie jest mu obce”.

    Erotyka, miłość, seks są motywem przewodnim prawie wszystkich pomieszczonych w tomie wierszy. I chociaż jest to w sumie zbiór monotematyczny, ale ani przez moment czytelnik nie doznaje uczucia zmęczenia, znużenia i tym podobnych wrażeń. Poeta dba o zróżnicowanie formy tekstów, ich emocjonalne zabarwienie, zmienność nastroju i obrazowania. Tom faluje odcieniami przeżyć, uniesień, zwątpień, namiętności jak również rodzajowych scenek. A wszędzie na plan pierwszy wysuwa się kobieta, której autor nie skąpi epitetów:

Jesteś taka gęsta
Rozpalona,mięsna
Wonna, lepka, błądząca.
I taka poplątana,
Odurzona, blada,
Rozwichrzona, kwitnąca,
Rozmazana, marząca.

 Już spokojna, spełniona,
Cała rozanielona,
Senna, zaczarowana,
Mną i sobą pijana.

                       (Po)

Ciekawa zapewne dla panów okaże się recepta na operację plastyczną dla żony:

zrobiłem żonie operację plastyczną
podniosłem kąciki ust bukietem czerwonych róż
śpiewnym erotykiem podszytym wiatrem
wykreowałem mistrzowską fryzurę
pijąc kawę na tarasie przeczytałem
najpiękniejszy liryk jej dedykowany
zauważyłem jak delikatne zmarszczki
wygładziły się ukazując twarz nastolatki
podczas gdy na dwa głosy śpiewaliśmy „Opium namiętności”

(Operacja plastyczna, fragm.)

Autor miłosnych przepisów posiada duże poczucie humoru. Nie stroni od żartu. Ułożył np. takie oto dowcipne „ Życzenia uniwersalne bożonarodzeniowe żeńskie”:

Franco wredna i bezwstydna
Żebyś była bardziej zbrzydła
Żebyś była mała gruba
Żeby cię nikt nie chciał kochać
Za twe dotąd złe występki
Żebyś jeść musiała z ręki
Za bezczelność wobec dworu
A za braki w wychowaniu
Za tupecik droga Asiu
Już nie będę o nic prosił
Paragrafem będę kosił
Choć nie cierpię ciebie szczerze
Boś jest małpą i w to wierzę
Jednak że święta nadchodzą
Język swój nieco złagodzę

 Życzę zdrowia i radości
Nie proś smutku idzie w gości
Niech prezenty pod choinkę
Skrzywią twoją tęgą minkę
Życzę karpia z czarną skórką
Barszczu z uchem z dużą dziurką
Huk fasoli odlotowej
I kapuchy michę zdrowej

 Tego dzisiaj pani życzy
Doktor Jurek z Bańskiej Bystrzycy

      Nie dziwi też śpiewność i melodyka wielu wierszy pomieszczonych w tomie. Jerzy Gronkiewicz bowiem gra na gitarze i śpiewa własne teksty na scenach lokalnych (okolice Jasła), jak również w ubiegłym roku na scenie Piwnicy pod Baranami podczas Międzynarodowej Symfonii Poetów, Pisarzy i Artystów –  imprezie zorganizowanej przez  belgijską  poetkę, dziennikarkę i animatorkę kultury Yvette Popławską.

     Lekarz z Jasła jest bardzo płodnym poetą. Nie pretenduje do awangardowych twórców. Znając współczesne trendy literackie, pozostaje wierny własnej formie, przystępnej dla ogółu odbiorców. Jego poezja jednak jest tylko z pozoru prosta. Zawiera wiele życiowych, niepodważalnych prawd. Trzeba podkreślić, iż teksty Gronkiewicza stworzone są do wokalizy. Świadom tego poeta – tekściarz, w wielu wierszach zaznacza kursywą refreny do piosenek.

    Nic więc nie pozostaje, jak zamówienie wizyty u dra Jerzego Gronkiewicza i nabycie pliku skutecznych recept na udane intymne życie. Polecam serdecznie.

                                                                                                            1 X 2020   Irena Kaczmarczyk

Gronkiewicz Jerzy: Recepty miłosne, Wyd. Adam Marszałek, Toruń 2020, ss.225.

Recenzja wierszy Bolesława Sawickiego

Cuda

Jak dwa tysiące lat temu
Głusi słyszą
Ślepcy pozbywają się bielma
Tętnice serc udrażniają
a ci ze z niewydolnym sercem otrzymują nowe
od odchodzących w zaświaty
Na Oddziałach Intensywnej Terapii
dotknął się mar
wracają jak młodzieniec z Nain
Chromi otrzymują endoprotezy
Małej wiary
Jesteś na liście płac Boga
Spróbuj jak Bartymeusz

Z hospicjum

Żyły mnie pieką od środka
i idę kamienistą drogą
Nie wiem jak wygląda niebo
nie znam dnia mojego przejścia
Bóg zabiera
Nie
nie zamawiajcie mszy o uzdrowienie dobrą śmierć
Żyły mnie pieką od środka
przebodły pięty i pośladki
odleżyn żywych pięć
Usta pragną normalnej wody
niech siostra zwilży mi język
Nie czekam co będzie po moim odejściu
ale co będzie jutro
Pomóżcie mi obrócić się na drugą stronę
kamienistej

Dobry sen

Usypiamy  przed TV
za stołem
na słońcu nierozsądnie
po ciężkiej pracy
Nawet na głośnym koncercie
I płakać  przez sen i wybić ze snu

Przebudzenie darem

Zaśpiewaj  mi i ukołysz do snu
Uśpij mnie tak jak matka usypia dziecko
trzymając za rękę
Wieczny ze strzykawką w ręce
Nawet psa

Wiara
Nie wierzę a jednak się modlę
aby wynik badania był dobry
abym nie zbłądził
nie zgubił klucza
do serca kogoś
bo rytm straci
i będzie cwałować
I życie na wiarę
odstępstwem okrzykną
Nadzieję i miłość zapomną

Panie puść mnie na wiarę na następne lata
powrócę w żądanym terminie

Recenzja
Leżymy na boku w odleżynach. Czytam z cienkich strużek współczulność. Podejrzewam, że gdzieś tu jest człowiek ukryty w rozdętej żyle. Kołyszę w sobie dziecko, ale kołysanki usypiają czujność i nie słyszę.

Nie masz wyjścia poza mnie, nie masz mnie poza wyjściem. Zewsząd nadchodzi lęk. Wolelibyśmy, by nadchodził ratunek. Obróć mnie na drugi bok, niech wyleje się ze mnie zło, niech wypłucze słabość. Leżymy uwiązani innymi ludźmi jak bombą.

Dziękuję Poecie Bolesławowi Sawickiemu za znak, który biorę z wdzięcznością. Znak mozołu utrzymywania oddechu.

                                                                                 Aga TomHa

 

Recenzja wiersza Joanny Vorbrodt

Powrót

Jest noc. wyłączam światła
sprawdzam zamknięte drzwi
balkon i okna. jest cisza

wysyłam myśli w kosmos

już tyle śmieci na orbicie
że żaden Bóg nie odczyta
kolejnej wiadomości. nie zauważy

ścigają się cienie samochodów
świetliste kształty nachodzą na siebie
mrugają. rozkołysane wiatrem stare latarnie
wciągając mnie w świat sufitu nie mojego dzieciństwa

w kałużach piaszczystej drogi do domu

przegląda się księżyc. noc
w jaskrawych neonach

tworzy murale snów

 

Recenzja

Wiersz Joanny Vorbrodt „Powrót” uświadamia czytelnikowi, jak trudno być dla siebie światłem w migotliwie prześwietlonym świecie. W napastliwej jasności nocnych neonów iskrzy się złudzenie, że kosmiczna ciemność łączy się ze śmiertelnością na orbicie.

Rytuały zamykania, wyłączania, wędrowania nie gwarantują powrotu do siebie. Droga do domu jest piaszczysta, w kałużach przegląda się luna… Śni się jakiś sen, cienie samochodów ścigają się, świetliste kształty mrugają i wchodzą na siebie… Tyle się dzieje – ale „żaden Bóg nie odczyta kolejnej wiadomości. Nie zauważy”.

Nie przewodzimy prawdy o sobie, na styku sufitu i ściany gnieździ się dzieciństwo. Wyłączanie światła nic nie da, bo stare latarnie wytaczają znów sztuczną światłość.

                                                                   Aga TomHa

Irena Kaczmarczyk

Kraków – sposobność przemijająca?
O „Przewodniku po Krakowie dla medyków” słów kilka

       „…rzeczą niemożliwą byłoby, aby wszyscy ci, którzy czas  przepędzają w Krakowie dla nauki, obudzeni wiedzą uczonych, znaczeniem miasta, wielką ilością przykładów, nie wspinali się na wysokie szczyty wiedzy” (Jan z Ludziska, 1440)

Motto, które autor – wieloletni kierownik Katedry Medycyny CM UJ profesor Zdzisław Gajda zaczerpnął od Jana z Ludziska i umieścił we Wstępie do „Przewodnika po Krakowie dla medyków” nawiązuje do głównej idei, jaka przyświecała mu przy opracowaniu medyczno – dokumentalnej książki, skierowanej głównie do studentów medycyny. Ale myliłby się ten, kto studiuje inny kierunek w Krakowie, a nawet ten, kto nie m nic wspólnego z medycyną, iż dla siebie w tym oryginalnie opracowanym i specjalistycznym przewodniku nic nie znajdzie. Otóż znajdzie! I to nie tak mało! Zaabsorbuje go sam sposób narracji, jaką zastosował autor podczas wędrówki przez medyczny Kraków; jego pedagogiczna, wręcz ojcowska postawa wobec młodych czytelników, do których  zwraca się bezpośrednio:  „Pamiętajcie Młodzi! Tak wyglądał niejeden początek. Nie sztuka przyjść na gotowe”. Odautorskie komentarze pojawiają się na kartach liczącego 442 strony przewodnika dość często, co wyróżnia publikację spośród typowych przewodników, czyniąc ją ciekawym itinerarium medycznym.
Przewodnik Zdzisława Gajdy ma nie tylko charakter poznawczy, ale też opiekuńczo-edukacyjny. Autor uświadamia studentom okazję i możliwość poznania uniwersyteckiego Krakowa oraz zacnych ludzi nauk medycznych, którzy przyczynili się do jego rozwoju, wpisując się w poczet tworzących kulturę i sztukę Miasta Królów Polskich. Uważa, że studenci medycyny, pobierający kilkuletnią naukę w Krakowie, powinni podczas jej zdobywania zapoznać się z „wszystkimi przejawami medycznego życia utrwalonego w zabytkach, epitafiach, tablicach, wreszcie kamienicach, w których przebywali  medyczni protoplaści”. Apeluje, by Kraków nie stał się dla nich tylko  – „sposobnością przemijającą”. I w interesujący, niestereotypowy sposób wnikliwie oprowadza przyszłych medyków po tych miejscach, obiektach, w których znajdują się ślady protoplastów nauk medycznych. Ileż tu profesor Gajda przytacza cytatów, anegdot, powiedzonek i ciekawostek związanych z medycznym Krakowem. Jakżeż imponuje erudycją, swobodą poruszania się po literackich źródłach, począwszy od XVI wieku aż po współczesność. Ileż przy tej okazji krótkich, ale znaczących odautorskich odniesień, które czynią przewodnik osobliwym i emocjonalnym. Każdy, kto spaceruje ze Zdzisławem Gajdą po często niedostrzeganych na co dzień śladach medycznego Krakowa, czuje się wyróżnionym, wtajemniczonym w coś więcej niż przeciętny turysta, który zwiedza miasto z przewodnikiem, obciążonym niekiedy zawodową rutyną czy też pozbawionym charyzmy i umiejętności porywającego przekazu.
Ale nader krzywdzącym dla autora byłoby sprowadzić wartość znakomitego przewodnika do cytowanych ciekawostek, anegdot i odautorskich komentarzy. To przede wszystkim ogrom benedyktyńskiej pracy, włożonej przez Profesora-lekarza w historyczne opracowanie miejsc związanych z początkiem i rozwojem medycyny w Krakowie. Przywołanie ważnych nazwisk lekarzy, którzy swoim wkładem w rozwój medycyny zasłużyli sobie na nagrobki, epitafia, umieszczone w nobliwych miejscach krakowskich obiektów sakralnych; na tablice pamiątkowe we wnętrzach uniwersyteckich czy też na murach kamienic Starego Miasta.
Na kartach  przewodnika znajdujemy mnóstwo ciekawostek na temat życia towarzyskiego krakowskich profesorów, studentów, jak też mieszkańców miasta, ich zajęć, zwyczajów, przypadłości chorobowych, etc., etc.
A wszystkie te wiadomości są wynikiem dociekliwości autora, jego znakomitej erudycji, swobody poruszania się po świecie literatury, nie tylko specjalistycznej; sięgania do źródeł wydawnictw zwartych i ciągłych. Wystarczy zajrzeć do bardzo obszernej bibliografii, bo liczącej blisko 250 pozycji, którą znajdziemy na końcu przewodnika. Profesor Gajda skromnie dopowiada, iż to jest „Próba bibliografii”. Wykaz tekstów źródłowych zawiera dokumenty od połowy XVIII wieku aż do współczesności. Pojawiają się tutaj znane nazwiska, takie jak: Tadeusz Boy-Żeleński, Karol  Estreicher, Michał Rożek, Andrzej Grabowski a także sam autor, wykorzystujący materiał z wcześniej wydanych przez siebie 11. publikacji.

Trzeba podkreślić, iż profesor Zdzisław Gajda imponuje czytelnikowi biegłą znajomością języka łacińskiego, stąd często przytacza powiedzenia, sentencje, nazwy  lingua latina, co ubogaca treść przewodnika i oswaja studentów z językiem, którym będą  posługiwać się w dokumentacji medycznej.
Medyczny szlak po Krakowie rozpoczyna autor od macierzy, kolebki polskiej medycyny uniwersyteckiej, „najczcigodniejszego budynku krakowskiej Quartier Latin” –  Collegium Maius, a potem prowadzi przez Collegium Phisicum, Collegium Novum i Novodvorscianum, akademicki Kościół św. Anny, Rynek Główny, Planty, Mały Rynek, Wawel, Kazimierz i inne ulice Starego Miasta, docierając aż do obrzeży Krakowa: Wieliczki, Krzeszowic, Swoszowic, Kobierzyna czy Witkowic. Zatrzymuje się także przy szpitalach, uzdrowiskach, sakralnych miejscach, słynących z cudów Świętych uzdrowicieli, aptekach i znanych restauracjach Starego Krakowa. Jest to spacer niezwykły, pełen ciekawych odkryć i związanych z nimi opowieści, dotyczących medycznych przypadków i humorystycznych scen wziętych z życia krakowian.
Warto wybrać się z profesorem Gajdą na tak wspaniałą wycieczkę po medycznym Krakowie. Nie zaprzepaścić – co było założeniem autora przewodnika – szansy skorzystania z możliwości kulturalnych i intelektualnych Krakowa. „ Ale – bezpośrednio zwraca się do studentów we wstępie do książki –  aby widzieć potrzeby wszechstronnego rozwoju, musi się wyrosnąć z mentalności uczniowskiej: uczę się bo zadano! Po pierwsze, nie uczę się, lecz studiuję!” –  podkreśla autor. „Kraków dostarcza dostatecznie dużo bodźców dla Twojego rozwoju intelektualnego – Czy można pominąć tę okazję?– pyta –  Czy możesz wrócić tam, skąd przyszedłeś, jedynie z dyplomem? Czy pozostać w przyszłości w Krakowie, czy wracać tam, gdzie jesteś potrzebny? Gdzie czekają na ciebie chorzy, gdzie czeka środowisko, którego kultura medyczna wymaga Twojego wkładu, ale też środowisko, które możesz ożywić intelektualnie i wzbudzić w im głód kultury. Drogi do jego zaspokojenia znajdą się same. Ten głód jednak należy rozbudzić najpierw w sobie. Stąd rozważ, czy Kraków nie stanowi w Twoim życiu tego, co Hipokrates nazwał ”occasio praeceps” –  sposobnością przemijającą.  Może jedyną.”

I o tę właśnie „sposobność przemijającą” profesorowi Zdzisławowi Gajdzie chodzi,  oferując świetnie opracowany krakowski szlak medyczny w aspekcie historycznym.

Aby ta oferta dotarła do każdego studenta – pomyślałam –  można by podczas immatrykulacji wręczać każdemu z nich „Przewodnik po Krakowie dla medyków”, jako zaproszenie do świata kultury uniwersyteckiego miasta Krakowa. Właśnie po to, aby Miasto Królów Polskich nie stało się tylko „sposobnością przemijającą”.

Gajda Z.:Przewodnik po Krakowie dla medyków. Kraków medyczny w aspekcie historycznym., Księgarnia Akademicka, Kraków 2015,ss. 442.
Kraków, 5 IX 2020

 

„Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” czyli osobliwa Galeria Jarosława Waneckiego.   Recenzja Ireny Kaczmarczyk

           Zaiste, osobliwy to wernisaż, na który zaprasza czytelników z okazji trzydziestej rocznicy odrodzenia izb lekarskich, Jarosław Wanecki – mieszkający w Płocku lekarz pediatra. Obdarzony talentem literackim, wyrafinowany koneser sztuki wpadł na bardzo oryginalny pomysł: zorganizowania wernisażu na kartach swojej książki „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem”, której tytuł zaczerpnął ze znanego obrazu Rembrandta. I, jako wyjątek, w swej osobistej galerii liczącej trzydzieści dzieł sztuki, pochodzących z najlepszych polskich i zagranicznych muzeów, opatrzył ten obraz swoim „Psalmem Samarytanina”(z tomu „Antrakty”). Pozostałe dwadzieścia dziewięć cennych płócien otrzymało prozatorskie komentarze. Są nimi krótkie eseje, w których autor nie opisuje stricte i sztampowo prezentowanych obrazów, ale zamyka je w ramy literackich odniesień, cytując stosowne fragmenty wierszy, teksty piosenek czy też prozy. Przybliża biogramy artystów malarzy eksponowanych dzieł sztuki.

W sumie, nie wiadomo, czy zgromadzone w albumie Waneckiego obrazy stały się pretekstem do rozważań natury medycznej, czy też odwrotnie: medytacje dotyczące zawodu lekarza i dolegliwości różnej maści nękających człowieka, nasunęły pomysł poszukiwania obrazów adekwatnych do przemyśleń. Ale jakby nie dywagować, efekt osiągnął Jarosław Wanecki, znakomity! Oryginalny. I nie nużący. Autor dał popis  erudycji, którą w przystępny i wręcz poetycki sposób dzieli się z odbiorcą. Osobiście, czytając z ciekawością esej po eseju, w pewnym momencie pomyślałam: gdyby tak przenieść te reprodukcje obrazów z kart książki do konkretnego lokum, które mogłoby się stać jedyną w swym rodzaju Medyczną Galerią w Polsce? Autorska Galeria imienia Jarosława Waneckiego. Czemuż by nie? Komentarze do każdego dzieła sztuki są już gotowe. Mogłyby zawisnąć obok prezentowanych płócien. Taką swoistą  Galerię zapewne odwiedzaliby nie tylko studenci medycyny, czy lekarze. „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” powstał z okazji trzydziestej rocznicy odrodzenia izb lekarskich. Dlaczego 100-lecia powstania izb lekarskich, które przypada na rok 2021, nie można by było uwieńczyć tym oryginalnym pomysłem?

Ale, „schodząc na ziemię”, wróćmy jeszcze do albumowej Galerii, po której tak wspaniale i z ogromną swobodą porusza się nasz literat -„kustosz”- Jarosław Wanecki.

Choćby posłuchać i zapamiętać, co mówi zatrzymując się przy pierwszym obrazie „Lista Diogenesa”Juels Bastien-Lepage:

 „W gabinecie lekarskim, niczym w galerii malarstwa, poznajemy wciąż od nowa obrazy chorób, zdefiniowane w podręcznikach i opisane na wykładach. Portrety pacjentów, pejzaże kwitnącej od znamion i wyrośli skóry, najwyższej rozdzielczości zdjęcia ludzkiego wnętrza  z kamer operatorów. Zachwycają nas witraże szkiełek laboratoryjnych, niepokoją linie elektrozapisów i modernistyczne plamy na wydrukach badań. Futurystyczne fotografie wklejają Człowieka w wirujące koło rezonansu. Da Vinci*, pięćset lat od poglądowych rysunków zębów, kości, powięzi i mięśni, naszkicowanych potajemnie przez Leonarda, zanurza skalpel chirurgicznego robota w tkankę patologii, niczym malarski pędzel w paletę barw i frustracji. Zdrowie i choroba życie i śmierć, dobrostan i ból – codzienny kolaż kolorów i humorów mieszających się na jawie i we śnie. Ecco Homo. Oto Człowiek”.

Tak. Ecco Homo. W całej swej złożoności. Z przypadłościami natury zarówno fizycznej jak psychicznej. Ileż dodatkowych „smaczków literackich” mają komentarze przed zgromadzonymi wybitnymi dziełami sztuki. Przed każdym z trzydziestu tekstów autor stawia inne pytanie. Snuje różne rozważania dotyczące aspektów zawodu, rozwoju sztuki lekarskiej, a także nakreśla współczesne problemy, z jakimi mierzą się zarówno pacjenci jak i lekarze. Refleksje Jarosława Waneckiego ubogacone informacjami o najlepszych muzeach polskich i światowych oraz cytatami tekstów współczesnych poetów są zróżnicowane w nastroju: poważne lub lżejsze, nostalgiczne albo pełne ironii. I dlatego zwiedzanie tej Galerii należy do przyjemności. Bo jest osoba. Nowatorska. Z pomysłem.

Z pełną odpowiedzialnością zapraszam do odwiedzenia wyjątkowego pokazu najlepszych dzieł sztuki związanych z medycyną. A także do poznania samego Jarosława Waneckiego, autora kilku tomików poezji oraz książek z pogranicza sztuki etyki i medycyny. Jestem pewna, że będziecie Państwo niejednokrotnie do tej ciekawej Galerii powracać. Tak, jak pisząca te słowa.

15 VII 2020. Wanecki Jarosław: Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem, Medycyna Praktyczna, Kraków 2019, ss.104

Wiersz i recenzja krytyka:

sucha relacja z baru warszawskiego

dosiadujesz się do na długo rozerwanych słów. tulimy się. tulimy. dwa razy po czterdzieści w szerokiej szklance i lód. popatrz księżyc. jak mikroskopijnie wchodzi w latarnie. jak się w nich rozkula. jest go co raz bliżej na każde jutro jak na zapomnienie. dwa razy po czterdzieści w szerokiej szklance. przez ten  lód nie mogę cię dotknąć. tulimy się. tulimy. dwa razy po czterdzieści w szerokiej szklance.

Recenzja:

czy relacja jest rzeczywiście „sucha”. jak donosi tytuł wiersza? gdyby się zastanowić. w barze nie ma zazwyczaj suchych relacji. a szczególnie w warszawskim barze. to stołeczne miejsca wyznań. gdzie blade twarze można ukryć w „dwa razy po czterdzieści”. stają się wówczas rumiane. nadmiernie grymaśne. gotowe do artykułowania. gnijące myśli trzeba wypowiadać. by nie zamienić się w składowisko śmierdzących niedopowiedzeń (coś jakby ze schmitta). raport. jaki obserwujemy jest pozornie „suchy”. jest raczej przypadkowy: „dosiadasz się do [za długo] rozerwanych słów”. tak – „za długo” nie „na długo” „rozerwanych słów”. konstrukcja zastosowana przez poetkę nie sprawdza się w odbiorze czytelniczym. chociaż wskazywać może na „rozerwalność” materii słownej. a co za tym idzie – na rozerwalność emocjonalnych więzów: „tulimy się, tulimy. dwa razy po/ czterdzieści w szerokiej szklance i lód”.
czynność tulenia wyzwala inne reakcje niż te. na które czekają rozmówcy. tylko ognista woda gasi lód. ale tymczasowo. tulenie się poprzez szkło i lód wskazuje na odizolowanie organizmu od dotykania, pieszczot, nawet od zachwytu wieczornym księżycem. który ginie w odbiciach szklanek i latarni. oby po światełkach, oby nie zniknęły z oczu jak rozkulany mikroskopijny księżyc – tu symbol nadziei na bliskość: „jest go co raz bliżej na każde jutro”. rozdzielna pisownia „co raz” jednoznacznie wskazuje na potrzebę ujrzenia księżyca z pozycji osoby prawdziwie dotykanej, co dotychczas nie mogło się jakoś ucieleśnić. czy właściwie nie chodzi tu o oczekiwanie na człowieka bliskiego. emanującego ciepłem. dzięki któremu księżyc nabierze właściwych rozmiarów. a relacja. tym bardziej „sucha”. stanie się właściwym wyznaniem?

co do pisowni małoliterowej i kropkowej. mój zapis niech będzie komentarzem.

Agnieszka Tomha

 

Kim  byli

Przyszli do siebie w naczyniu
napełnionym żywiołami
poniżej poziomu
zagubionego rozsądku
zanurzali usta
tylko w zielonych chwilach
gorzkiej herbaty
w japońskim zaułku
stygło ciepło
porzuconych pocałunków
prawda uciekła w tłum pytań
bez odpowiedzi
ukrzyżowany anioł
przemienił krew w słowo

Recenzja:

Kim byli bohaterowie liryczni, skoro udało im się przeżyć „w naczyniu napełnionym żywiołami”? A tak na marginesie, czy żywioły dadzą sobą napełnić jakiekolwiek naczynie (nie myślę tu o wodzie mineralnej)? Jeśli przyszli już w napełnionym naczyniu, czy mogli jeszcze zanurzać usta, skoro już byli zanurzeni?

Zbyt mocno się czepiam, ponieważ zbyt mało rozumiem.

Przypuszczalnie, to typowy przykład wiersza „laboratorium”, na którym czyni się doświadczenia, ćwiczy niesprawdzalne metafory. Ale zestawianie odległych skojarzeń jest – niestety – grą na logikę, a nie gustownym parowaniem słów.

Słowa są jak ciasto, zawsze się jakoś kleją po dodaniu składnika wiążącego. Co nim jest w tym wierszu? Jedna (zaledwie) metafora, która mnie przekonuje: „prawda uciekła w tłum pytań” – to mocne stwierdzenie, bardzo konkretne i prawdziwe. „Tłum pytań” (mimo przenośni dopełniaczowej) ma rację bytu: pytań jest tak dużo, że nie należy liczyć na odpowiedź, bo jeśli nawet się zdarzy, nie będzie zauważona. Skojarzenia odległe, ale logiczne.

Myślę, że samozadowolenie z gustownie zestawionych słów nie wystarczy.

Mogę przypuszczać, że ten utwór to opis relacji niespełnionej, „porzucone pocałunki”, „stygnące ciepło”, ale „ukrzyżowany anioł” to już inna historia, dobrze ograna w poezji. Naprawdę, nie trzeba uśmiercać anioła, który znalazł się w tym wierszu przypadkowo. Anioł nie jest anielski w wierszach nieanielskich, nie mówiąc o krzyżowaniu anioła i zamianie krwi w słowo. Te czynności przynależą do działań boskich. A nasz anioł? No cóż, może chciał przejąć czyjeś kompetencje?

Przepraszam, ale tok rozumowania prowadzi mnie w „zaułki” niekoniecznie „japońskie”.

Drogi Autorze, ja takie wiersze (mało sklejone) odstawiam do leżakowania. Sprawdzam je po jakimś czasie, wówczas widzę je inaczej i zazwyczaj nabieram pewności, co z nimi zrobić.

Agnieszka Tomha

Od autora:
Dziękuje za bardzo ciekawą i oryginalną recenzję, która wnosi istotne spostrzeżenia co do dalszej pracy nad przedstawionym tekstem. Rzeczywiście, tekst ten jest dla mnie pewnego rodzaju „laboratorium” – trafne stwierdzenie. W poezji często nie wszystko jest proste i w pełni zrozumiałe dla czytelnika, i dobrze i niech tak zostanie. Niech czytelnik próbuje wyjaśnić , a może nawet „dopisać sobie” brakujące strofy, każdy inaczej i na swój sposób. Rzeczywiście, czasami trudno zrozumieć tekst, nie musi on być zawsze logiczny, czasami wręcz nie powinien (jeżeli taka jest intencja autora). Czasami brniemy logicznością myślenia w „zaułki”, które prowadzą nas na manowce interpretacji. Mogli „przyjść do siebie w naczyniu wypełnionym żywiołami”, co nie oznacza, że musieli się w nich zanurzyć całkowicie. A może tylko do pasa ? Dlatego w stanie psychicznym („poniżej poziomu zdrowego rozsądku”), w którym się znaleźli mogli jednak „zanurzać usta w zielonych chwilach gorzkiej herbaty”. To w niczym nie przeszkadzało, a więc jest logika. Słowa mogą się w wierszach”kleić do siebie” ale sąsiednie mogą także zadziwiać się swoją treścią (Przyboś), nawet zaskakiwać się nawzajem. W pisanym tekście, który nie jest zapisanym przekazem plemiennym (biblia), niekoniecznie tylko przywilej przemian nadprzyrodzonych może należeć do najwyższego. Ktoś już przecież wcześniej zamienił krew w atrament.
Pani Agnieszko, jeszcze raz dziękuję za recenzję. Postaram się popracować nad tekstem.

Autor