I nagroda w Ogólnopolskim Konkursie „Przychodzi wena do Lekarza” (proza non fiction) – 2016
„Zapiski z dyżurów
Lata 1992 -2015”
***
Jestem pewna że madonny nie golą nóg. Nie goliły i golić nie będą. Bo i po co? Pod sukniami pełnymi nieba wszystko rośnie jak szalone, nadprzyrodzone. Szczelnie okrywają, aż do cokołu, nikt nie dostrzeże nie wylajkuje i nie wydrwi. W końcu są tkane na krosnach różańców. Zastanawiające, ile w splocie materii jest podziękowań a ile żalu wypłakanego przez starców i dzieci. Grupa w wieku produktywnym modli się statystycznie rzadziej i jakościowo inaczej. Częściej kupuje, do nich skierowany jest przekaz podprogowy mający podwaliny w modlitwie, ale to zupełnie co innego. Szyte z nieboskłonów suknie dbają o to by nie zaburzyć rytmu wszechświata i jego płodności. Odrastająca szczecina dnia następnego jest zawsze odstraszająca. Co ludzie powiedzą, napiszą, co na to NFZ. Madonny nie golą nóg w proteście przed wszechogarniającym świat konsumpcyjnym podejściem do natury. To ich protest song przed agresywnym naporem kanonów łysego piękna. Obrona lasów tropikalnych przed wyrżnięciem, oprotestowanie płodzenia tylko pięknych i zdrowych, walka z przywilejem wyboru momentu śmierci który się słusznie należy, itp.
Madonny nie golą nóg.
Tym bardziej te nieprzytomne.
W wyobraźni zaklejam plastrem usta. Usta zazwyczaj starannie umalowane nawet o dwunastej w nocy. Wargi, które syczą monologi na temat niewydepilowanych nóg przywiezionych z wypadku czy nagle z ulicy. Że takie zaniedbane, że jak można, że obrzydliwe, że nie dotkną i niech ona pójdzie. Że pewnie nie przeżyją do końca dyżuru.
***
Małe dziewczynki dzielą się na te grzeczne i niegrzeczne. Ładne i nieładne. Mądre i niemądre. Biedne i niebiedne. Posiadające koty i te które wybierają nieżywe zabawki. Ratujące zapchlone i chore koty i te, które wolą ich nie dotykać. Które karmią głodne bezpańskie koty, noszą stare kocyki i w końcu zabierają do domu i te, które likwidują rozstawione miski bo zaburzają harmonię i wygląd miejsc użyteczności publicznej.
Kiedy małe dziewczynki dorosną i stają się lekarkami dzielą się na: grzeczne i niegrzeczne. Ładne i nieładne. Mądre i niemądre. Biedne i niebiedne. Ustosunkowane i samotne. Posiadające żywe koty i te, które wolą ich nie posiadać. Ratujące zapchlone i chore i te, które wolą ich nie dotykać bo roznoszą choroby. Karmiące głodnych i te, którym karmienie uwłacza i zlecają personelowi innemu. Kiedy koty, dziewczynki, pchły, lekarki i choroby idą do nieba, każdej się wydaje że przed wejściem poprawia aureolę.
***
Miała drobne zniszczone dłonie. Mówili, że nigdy ciężko nie pracowała. Patrzyła całe dnie w sufit. Leżała na łóżku przy oknie, patrzyła w niebo i w sufit, więc skąd te pomarszczone dłonie? Zniszczone jak ziemia, odrodzone jak ona. Nie. Nie chorowała. Wiec dlaczego leżała całe dnie? Nie wiadomo. Skąd te dłonie zniszczone, umartwione, czarne? Nie wiadomo. Zachodziły w głowę stojąc u stóp trumny. Stały trzymając wiechcie kwiatów, bujne bukiety z przydomowych ogródków. Takie wystarczą. Nikt nie będzie filmował bo sobie nie życzyła. Stara dziwaczka! Ciekawe czy przyjedzie syn. Opowiadała o nim, że istnieje na pewno, chociaż nikt go nigdy nie widział. Nie wiadomo czy znajdzie czas, jeśli jest tak ważny jak sądzili. Pod łóżkiem znaleźli kartki. Tysiące. Miliony kartek zapisanych ołówkiem. Małe, duże, żółte, białe stare i całkiem nowe. Pisała całe dnie patrząc w niebo i wrzucała zapisane pod łóżko.
Pytali ludzie czasami:
– A co tam tak bazgroli?
– Mówią do mnie, to piszę- i gapiła się w przestrzeń za oknem dzień po dniu i noc po nocy.
Używała słów dziwnych których nikt nie rozumiał, albo łączyła je w taki sposób, że miały posmak kpiny i radości, goryczy i przemijania, a wszystko to jednocześnie.
Pisała. I wrzucała kartki pod łóżko.
Kiedy po latach zapytali mnie jaka była Poetka. Odpowiedź nie łamała tajemnicy lekarskiej i była jednocześnie rozpoznaniem.
– Miała oczy pełne chmur.
***
Byłam kiedyś panną młodą. Białą bezą z najprawdziwszym welonem. Został wyszarpany z włosami o godzinie dwunastej, która miała wszystko zmienić. ,,To wina spinek”. Były za ciasne a jego dłonie bezlitosne. Piszczałam uśmiechając się mimo bólu. Teraz wiem, że to była wróżba moich zaciśniętych zębów i uśmiechniętych warg.
Na dyżur przywieźli pannę młodą. Około siedemnastej, wielką bezę w białym welonie ze złamaną nogą. Główna atrakcja wydarzyła się po pierwszym toaście, między rosołem a drugim daniem. Pan młody miał wg zwyczaju złapać, nie złapał i złamał skacząc prosto na piszczel.
– Tylko błagam, niech Pani zdąży przed oczepinami- wycierała rozmazane czarne łzy.
Postarałam się. Zdjęcie, konsultacja, gips jak trzeba, potem schnięcie, poprawa makijażu. Wywieźli wózek z roześmianą Młodą i pięknym białym butem wystawionym na widok publiczny ku uciesze kamer, fleszy i oczekujących na pomoc ustawionych w kolejce. Pielęgniarki sypały ryż i gaziki, Młody przyniósł pieczyste udka. Na weselu nie tańczyła. Zbierała podpisy na fikuśnym gipsie, patrzyła na innych jak bawią się i piją jej zdrowie raz za razem. ,, Za zdrowie młodej” zamiast ,,Gorzko”. Wielokrotnie spotykałyśmy się. Można powiedzieć, że zaprzyjaźniona z jej ciałem szyłam często to lub tamto. Z opowieści wynikało, że jej dom, schody, drzwi żyją swoim życiem i wbrew prawu grawitacji. Ciało skarżyło, ale dusza pozostawała nieprzystępna. Omijała moje spojrzenia i wymuszała milczenie.
Rozmawiała tylko z katem.
***
Chcą żeby zabrać z ich losu chorobę. Pesele dwunożne na spiralnych schodach, DNA wibrujące spiralnie. Do góry i z powrotem. Musi lekarz zabrać im chorobę. Nie ważne jak i kogo nią obarczyć. Musi. Litery wypisywać ładnie czytelnie nie bazgrolić bo znowu trzeba będzie spiralnie się wspinać. Musi. Numerki statystyczne niezależne od stanu posiadania grupy krwi i koloru oczu. Musi. Na drukach do renty im więcej tym lepiej. Musi kłamać. Musi. Inaczej jest zły. Niedobry. Nieludzki i cham.
W Internecie same opisy chamstwa nieludzkiego, że choroby nie zabrał a pieniądze zabrał. Po co mu pieniądze. Jeść nie musi, rozmnażać też zabronić! Niech zasuwa a nie o głupotach myśli! Jak to z tobą Panie/Pani Chory jest? Co ma dać albo zabrać człowiek w białym fartuchu abyś był szczęśliwy w bezbolesnym ciele i do tego wiecznym?
Co w tym dziwnego że mam gdzieś twoje oczekiwanie? Będzie co ma być i nic tego nie zmieni. Niczego nie mogę. Nawet wiedzy użyć prawidłowo nie mogę bo państwo mnie ukarze i zabierze moim dzieciom.
Jesteś dzisiaj pięćdziesiąty. Przy trzydziestym nikt już nie słucha. Nie wyjdę wcześniej chociaż źle się czuję. Tego zabrania sumienie bóg i stowarzyszenie primum non nocere, którego wcale nie stworzył Hipokrates.
Widzę czasami w oku spiralnej klatki schodowej spadające z najwyższego piętra umordowane i upodlone po tygodniach wdychania chorego powietrza skundlone anioły, rozpostarte na połach białego fartucha.
II Nagroda w kategorii proza
Ogólnopolski Konkurs Poetycko- Prozatorski ,,Puls Słowa” 2016 rok.
Wróżba z trzech kart
- Przeszłość
Wspinała się spiralnymi schodami wieży. Drobiła kroki, podskakiwała. Nie mogła dosięgnąć parapetu. A jednak starała się. Proście a będzie wam dane, pukajcie a otworzą wam więc pukała zawzięcie do swego serca. Szukała odpowiedniego klucza do drzwi w nadziei na wejście w bajkę o dobru które zawsze zwycięża a brzydkie dziewczynki stają się ładnymi, bogaty książę wybiera te brzydkie myje, dotyka i okazuje się że wybranie z najgorszej bramki było strzałem w dziesiątkę. Potem on się cieszy że czekoladka okazała się więcej warta niż za nią zapłacił, królowa matka może spać spokojnie i utulać we śnie główki jasnowłosych wnucząt które jeszcze się nie zdarzyły ale zdarzyć muszą.
Ale to nie opowieść dla Ciebie. Karta wypadła przypadkiem.
Wspinała się wewnątrz wieży coraz wyżej i wyżej. Kolejne zaszczyty, dyplomy, cele, kredyty, świętowanie zakończeń i początków. Na szczycie zauważyła że okno to nie okno. Lustro. Nic poza nim. Widok zamalowany czarną farbą. Na jego tle nie ujrzała twarzy nieśmiertelnej matrony. Tylko oczodoły i zawieszone w nich czerwone oczy. Twarz nasączona ołowiem, cera która nie doświadczyła naturalnego światła. Porcelanowa śnieżna biel do zamalowania. Zanim chwyciła za pędzel dotykała tak by poczuć pod palcami tętno. Poznawała ciało delikatnymi ruchami, okrężnymi coraz silniej, pilingiem do krwi, darciem skóry pasami do owijania cudzego cellulitu.
W mądrości którą chłonęła z nudów nie mając niczego lepszego do roboty zatrzymał się czas.
Brak krwawienia z macicy pojawił niespodziewanie i objawił prawdę, że zegary w wieży odmierzają fałszywie, oszukują jej palce, oszukują uszy kukaniem. Jej ciało powoli wysycha. Nie zdąży już rozsiać woni rozsiadając na ziemi, nazbierać nektaru ani nikogo nim nakarmić. Nie urodzi kucając. Nawet kamienia. Wtedy pomyślała że szła w fałszywą stronę.
Że zamiast do góry, do obrazów znad łóżka ze świętą rodziną, gdzie On ma siekierę, Ona jest dobra a Dzieciątko tłuste i szczęśliwe, gdzie niebo kolorowała na niebiesko niebieskością prosto z kredki wodnej ultramaryny, że trzeba zbiec na dół póki nogi nie zamieniły się w patyki.
Zeszła, otworzyła drzwi i zaczerpnęła świeżego powietrza. Chwyciło za gardło, związało ręce z tyłu, potrząsało wytrzepując z włosów pajęczyny i czipy pilnujące marzeń. Dzwony zaczęły bić nawołując. Dźwięk zaganiał, trwożył, nie śpiewał alleluja ani nie sypał kwiatów pod nogi na powitanie. Wieża okazała zwykłą skrzynią bez ozdobników i rzeźbień, kluczy wiolinowych i podobnych fanaberii. Stojąc na zewnątrz zobaczyła szafę z całą realnością. Wróciła do ciemności którą znała najlepiej i wspinała się po wnętrzu ścian niczym owad przysysając do drewna. Ssała łapczywie z zakamarków zapach lasu uwięziony w słojach, stapiała z szumem szarych zdjęć i modlitwami przydrożnych kapliczek. W nich słyszała obce głosy i trzask palonego drewna, huk buldożerów rozbierających stosy, migawki fleszy zamykające ostatnie skorupy porcelanowego świata.
- Teraźniejszość
Nie krzycz. To tylko sen.
Nie było tych dziesięciu lat, a może nie było tego co wcześniej. To nie ona chodziła wyklęta za miłość, pokazywana palcami i nie za jej plecami szeptano że i tak ją zostawi. Szeptano. Musiało się spełnić od tych szeptów pełnych świętego oburzenia że rozłożyła nogi przed innym niż to było w zwyczaju. To wszystko nie ważne.
Nie krzycz. To wszystko już było w tym czasie i przestrzeni.
Może tam gdzieś jeszcze dogorywa wasza miłość w innym wymiarze, może tam jeszcze masz nadzieję i cierpisz bo przeczuwasz co się wydarzy- ale to nie tutaj. Tutaj istnieje Teraźniejszość.
Tu jesteś już sama. Bezpieczna. Odganiająca wszystko co można odgonić, bo jak zaufać kiedy ręce które całowałaś wyrwały ci serce i zabrały wszystko. Każdy skrawek materii z twojej sukni, każdy atom twego ciała rzuciły na wysypisko tego co już nie istotne i bez znaczenia. Twoje płody popłynęły jak kijanki kanalizacją tak szybko jak było to możliwe kiedy spałaś.
Więc nie krzycz. To tylko sen.
Dolepisz rzęsy. Jeden do jednego, wymodelujesz włosy, ubierzesz sukienkę, ściśniesz się czym tylko można by jeszcze oddychać, znieczulisz bólem, ziołem, czymkolwiek, umalujesz usta, paznokcie, uniesiesz głowę. Pójdziesz. Prosto, dumnie. Dokładnie tak. I przetrwasz te dwie godziny na które czekałaś dziesięć lat.
Nie krzycz. Nie masz już prawa zatrzymać go krzykiem.
Jeszcze tylko zdjęcie. Ty, wasz piękny syn i on.
Na zbliżeniu zdjęcia zobaczysz, że on też miał łzy w oczach. Może to tylko alergia, nie ważne, bez znaczenia. Tłumacz że łzy. Będzie bardziej poetycko i ckliwie jak lubisz. Po wszystkim uciekł szybko, jakby palił go twój oddech zbyt bliski, zbyt kochający, bilet do minionego czasu.
Twój oddech. Zatrzymał i cofnął czas. Twój oddech. Nie zapominaj oddychać.
Nie krzycz. To już nie jest twój mężczyzna.
- Przyszłość
Tyle razy chciałaś to zrobić.
Kiedy byłaś małą dziewczynką przesiadywałaś przed klatką z orłami. Cierpiałaś z nimi, rozmawiałaś z nimi. Zniewolone ptaki. Mają wszystko, żyją wygodnie, jedzenie trzy razy dziennie i opieka weterynaryjna. Patrzą w przestrzeń jak ludzie w ekran. Między pikselami przesuwają się ludzie jedzący lody, chmury, deszcze, smaga słońce lub ciemność… Ten widok zniewolonej dzikiej dumy był dla ciebie największą krzywdą. Lub. Urodziłaś się na wolności szybujesz nad wzgórzami. Szybujesz nad wzgórzami. Szybujesz nad wzgórzami. Lub. Idziesz drogą pełną głów. Nie widać stóp, butów tylko głowy rozmawiające z satelitą o tym że widziały tyle śmierci.
A może. Jesteś rzeźbą w kamieniach portali kościołów, dźwiękiem niesionym podmuchem wiatru lub śpiewasz. Jako jedna z zapamiętanych melodii alleluja mieszkasz w otwartych na wieki kamiennych ustach na szczytach katedr, idealnych na gniazda do złożenie jaj.
A może nadal czynisz dobro. Trzymasz w dłoniach czyjeś serce, wkładasz w pustkę ożebrowanego kadłuba a ono zaczyna bić i daje życie. Pompuje dni i staje się rzeczywistością która włącza radio co rano w rytuale wstawania. A może już nie jesteś dobra. Wysysasz, trzymając oburącz każde męskie serce które wpadnie w twoje ręce, wysysasz do ostatniej kropli krwi a potem żujesz długo suszone pasy tkanki nie udając nikogo innego niż jesteś.
Jesteś Afrodytą. Za każdym razem kiedy wyłaniasz się z oczyszczającej konchy rozsuwanych drzwi prysznica. Jesteś mleczną doliną między jej udami i wiatrem z wydętych policzków ochroniarzy obrazu dmuchających by osuszyć jej włosy. Lub.
Jesteś zaklęta w muralach katedr i malowidłach zapomnianych garaży, w dziewczynkach, kobietach i wizerunkach bogów. Zeskakujesz ze ścian w celu posilenia się człowiekiem, który przechodził tysiące razy obok a ujrzał siebie na murze po raz pierwszy właśnie dziś. I zapłakał. Musiał zapłakać nad opakowaniem produktu LACRIMOSA. Potem wracasz na wysiedziane miejsce, składając ręce do błogosławienia czasu tu i teraz. Żyjesz gdzie chcesz w miejscu które wybierzesz. Stopy unosisz nad ziemią szybując w wyobrażeniach nierealnych i samotnych albo trwasz po to by trawić wydalać i jesteś szczęśliwa. Szczęśliwa z powodu samego istnienia i doświadczania czystego zwierzęcego metabolizmu.
Zmieniasz się porami roku. Niczego nie musisz. Możesz wszystko. Stajesz się na nowo. Kołem fortuny.
I miejsce w kategorii Proza w Ogólnopolskim Konkursie Poetycko – Prozatorskim Fundacji Gargano 2014 rok
LISTY DO CÓRKI
Lato 1912 roku…
Moja mała, śliczna Córeczko. Piszę list, który być może nigdy do Ciebie nie dotrze. Życie nauczyło mnie, że lęki czasami przekreślają dobrą gwiazdę pod którą przyszliśmy na świat. Los staje się innym niż podarowany w chwili urodzenia. Filozofia jest nauką światłości, ale tak jak światło łatwo ulega rozproszeniu i ginie w meandrach rzeczy nieistotnych. W ogólnym rozrachunku staje się bez znaczenia. Wiem, że słowa te nie są odpowiednie dla małego dziecka, mam nadzieję jednak, że zostaną przekazane w odpowiedniej formie i we właściwym czasie. Liczę na zrozumienie tych, pod których opieką pozostajesz. Muszę wyjechać. Nie robię tego z chęci porzucenia Ciebie. Nie mam wyboru. Tak jest urządzony świat, że kobieta za wolność, za myśli, uczucia musi czymś zapłacić. Kocham Ciebie mocno i mam nadzieję, że Dobry Bóg pozwoli mi jeszcze wziąć w ramiona moją córeczkę. Pamiętaj o Jego przykazaniach. Są najważniejsze. Ludzie pobożni żyją spokojnie, nie błądzą . Chciałam, starałam się tak żyć. Grzech łatwo usprawiedliwić. Zawsze znajdzie się poparte logiką wytłumaczenie, gdy pragnienia duszy, ciała, próżności, chęci władzy nad drugim człowiekiem pcha nas w inną stronę niż Boże Słowo. Słuchaj opiekunów i ucz się. Obiecano mi, że otrzymasz możliwość edukacji, jeśli tylko będziesz miała ku niej zamiłowanie. Może kiedyś spotkamy się w Paryżu? Pragnę zatopić się w pracy i poszukiwaniu ludzi którzy oddychają podobnym powietrzem. Pozostawiam przy Twojej główce prezent. To Anioł. Należał do mojej Matki. Chciałabym aby pozostał przy Tobie. W Wigilię, co roku, wyczekiwałam pierwszej gwiazdki i wieszałam go na choince.
Otulam myślami i proszę Boga by skrzyżował jeszcze nasze drogi. Będę co wieczór całowała Ciebie w myślach i modliła o szczęście i zdrowie.
Mama.
P.S. Słowa kieruję do W.P. Pana.
Bardzo proszę, błagam przekaż jej te słowa. Niech nie zaginą. Opuszczenie dziecka jest wystarczającą karą. Skazuję się dobrowolnie na nieistnienie w jej życiu na Twoją prośbę. Nie zabieram z sobą niczego prócz książek, szala od mojej Matki, paru sukien. Biżuterię którą od W. Pana otrzymałam- pozostawiam dla Zosi.
List i pismo rozwodowe proszę przesłać do mojej Ciotki w Paryżu. Tam zatrzymam się dopóki nie znajdę miejsca i adresu.
Dbaj o nią. Nie okazuj niechęci jeśli okaże się do mnie podobna. Błagam o pozwolenie spotkania z nią jeszcze.
Jadwiga.
Jesień 1946 rok.
Zabrali mi Ciebie. Przyjechała prostacka kobieta z PCK i wyszarpała z ramion.
Nic nie zostało z dawnego życia. Dwór ocalał w dobrym stanie, paru okien wybitych i spalonej stajni nie liczę. Do wczoraj musiałam wynieść osobiste rzeczy z moich pokoi, Musiałam pozwolić na spisywanie mebli i przedmiotów. Pozwolić. Nikt mnie o to nie pytał. Teraz dom przodków nie jest już moim domem. Stał się dobrem narodowym. Jak dobrze, że Ojciec tego nie dożył. Bluźnię, wybacz Boże, ale naprawdę dobrze. Wlekli go całego we krwi. Patrzył na mnie martwymi oczami, rzęził coś niezrozumiale, charczał. Nawet ciągnące konie płakały . Mnie oszczędzili bo podobno jestem szalona. Ciebie oszczędzili, bo stałaś się właśnie wtedy. Panienka nie ma rozumu – krzyczała Niania. Zabili ją strzałem w środek czoła. Ona rozum miała. Wytłukli całą porcelanę. Chciałam zamienić Ciebie na Anioła z choinki, ale śmiali się tylko i pokazywali brudnymi okrwawionymi dłońmi kółka na czole, że niby jestem głupia. Wdeptali go w ziemię ciężkimi butami, a ja czułam pękające szklane serce. Drapałam w ziemi pełnej słońca i śniegu aby znaleźć chociaż cząstkę skrzydeł, ramion. Obok leżał Ojciec, nie czułam jak ujeżdżano mnie raz za razem. Szukałam porcelanowej główki w śniegu. Chciałam ją pochować w grobie za szybką jak wiosenne pisklęta i posypać płatkami. Takie grobki sypałam później kilka razy i płakałam nad nimi, grzebiąc części swego ciała i okruchy szkła. Zwykłe gliniane barachło z jarmarcznej choinki ukradło mi duszę. Przyjechała i zabrała Ciebie. Może to i dobrze. Żałuję tylko tego Aniołka podarowanego przez Matkę. Pamiętam to doskonale, chociaż Ojciec krzyczał na mnie ilekroć o niej mówiłam. Krzyczał i bił po twarzy, krzyczał i bił. Pamiętam jak pachniał. Ten Anioł. Dziwnym zapachem mojego dzieciństwa. Ciszą i szelestem rozwiewanych firan w otwartych oknach, zapachem fajki i smakiem cukierka oklejonego tytoniem, którego szukałam w przepastnych kieszeniach Ojca. Może wróci do mnie skoro oddałam Ciebie? Pojawi na drodze roztrwonionej pod kopytami koni?
Ten zeszyt zakopuję w ziemi razem z zebranym gruzem i resztkami szkła. Może ktoś kiedyś znajdzie, przeczyta, nade mną zapłacze? I jeszcze płatki kwiatów. Ot. Pogrzeb tego co zdechło. Nie wiem dokąd pójdę. Podobno zrobią w moim domu szkołę dla dzieci. Na fortepianie który przyjechał z Paryża jako spadek po nieznanej ciotce będzie bębniła zgraja bachorów ze wsi. Do portretów już strzelali. Szli przez dwór, strzelali do portretów i wszyscy mogli być twoimi ojcami. Książki sami spaliliśmy zimą. Na co komu teraz mądrość świata który przeminął.
Dobrze, że Ojciec tego nie dożył. Jestem wolna, biedna, parlewufrąse może ktoś mi da pracę.
Niech was wszystkich piekło pochłonie za moją krzywdę.
sierpień 1967… telegram do męża
załatwiłam w moim domu dziecka stop mamy córkę stop należy się większe mieszkanie stop załatwiaj stop będę w czwartek stop
List do córki
wrzesień 2013
Mam Twoje groby co roku. W balkonowych skrzynkach pełnych pelargonii. Wiszą nad przestrzeniami, nad szalami utkanymi z widoków które otulają wieczne żale w chłodne wrześniowe poranki. Może dla nich, dla widoku, dla tych kwiatów pielęgnowanych co roku w ciszy samotności i zapomnieniu trzymam dom i nie mogę go opuścić? Trwam otoczona aniołami. Powietrze rozbrzmiewa requiem mozarta zamiast dziecięcym szczebiotem. Twój ojciec wyrzucił jedyne zdjęcie potwierdzające, że nie byłaś jedynie pobożnym życzeniem. Że istniałaś naprawdę. Czarno biało szare, szumiące USG, wyrzucił do śmieci. Ja zanurzona w cierpieniu nie zadbałam o to, by nie wyrzucono Ciebie. Stałaś się odpadem medycznym. Zdjęcie wygrzebałam z kosza i trzymałam jeszcze długo w biurku w gabinecie. Ciebie nie zdołałam wygrzebać. Nie zdążyłam pogrzebać ani pożegnać. A wszystko to dla mojego dobra. Porównywałam dzieci kołysane w matczynych ramionach, przynoszone jak w koszyku ofiarnym. Porównywałam i liczyłam ile miałabyś dni, miesięcy, lat. Odmierzałam czas patrząc na rozwój innych dzieci. Miałabyś dzisiaj jedenaście lat. Czasami już nie wierzę, że umierałaś w moim brzuchu. Nie czuję już tej palącej rozpaczy. Zabrał mi dusze anioł zaginiony dawno temu. Nie chciał być ze mną, nie chciał być we mnie. Opuszczali mnie wszyscy, których kochałam. Nawet Ty nie chciałaś wzmocnić moich gałęzi. Czasami widzę jak spacerujesz ze mną, trzymam za rękę małą dziewczynkę i kłócę o codzienne sprawy, ale to tylko moja wyobraźnia. Nigdy nie kupię dziewczęcej sukienki, nie ukołyszę w ramionach, nie skarcę, nie pobłogosławię przed ślubem, nie . Najbardziej żałuję że nie masz grobu. Postawiłabym na nim figurę z aniołem. Płakałabym nad białym krzyżem stawianym co roku z młodych gałęzi brzóz i sadziłabym kwiaty. Wylewałyby się kaskadami z pobielonej betonowej ramy kawałka ziemi. Byłoby miejsce na ziemi jak kojec z zabawkami dla duszy niespełnionej matki. Przesiąknięta ciszą zapadam się w nią coraz mocniej. Szukam jej w książkach. Szukam w nauce, chociaż coraz mniej widzę sensu skoro moje istnienie jest bez znaczenia.
Może coś zmienię? Wyjadę? Może do Paryża? Dlaczego właśnie tam. Dlaczego nie?
Nad moim biurkiem wisi Anioł. Gliniany aniołek z choinki, który pojawił się w moim życiu dawno temu. Może dostałam go od Matki?
Kończę na dziś. Zbliża się wrzesień. Anioły zaczynają barwić jarzębiny, pelargonie w skrzynkach coraz dojrzalsze…
Córeczko moja, dziecko. Pomóż mi zmienić los. Boje się, że za jakiś czas nie będę zapalała światła po zmroku.
I Nagroda w kategorii poezja w Ogólnopolskim Konkursie Poetycko- Prozatorskim
,, Puls słowa” w 2013 roku.
Kantata
oddech nie boli już
(nie oddycham)
miłość nie boli już
(nie miłuję)
staję się słowami z kamienia
przetrwam
Dzień normalny
otwieram okno i wpuszczam kota
wracam do łóżka na jedno zanurzenie w kołdrze
później wstaję
myję
ubieram
jem
jadę do pracy
każde otwieranie drzwi traktuję z nadzieją
świadomie odrzucam połączenia od Ciebie
później patrzę w ścianę
już nie unoszę się nad ziemią
wracam do życia
staję się ziemianką o ziemistym przyziemnym spojrzeniu
ale to podobno zdrowsze niż szaleństwo z miłości
już tylko tęsknię
Tango
tańczę tango
sama ze sobą
nie wspominam już
drżysz we mnie
krzyczysz we mnie
a ja dłonie wyciągam
tańczę tango
obejmuję ramionami
zarzynającą tęsknotę
i wyobrażenie twojego ciała
wbijam sztylety w sinych warg kwiaty
palczaste skrzydła
układam w wachlarze
niesiona krzykiem ciała tańczę
drżysz we mnie
krzyczysz we mnie
krew rozmazuję na twarzy
zamiast róży w ustach
szeleści między zębami
czerwona
słowa pełne żalu duszę
wpycham skowyt tam skąd przyszedł
teatrum tango
Adelajda 2013
pisze o sobie jak o innej kobiecie
ona to ona tamto
takie małe oszustwo
albo chowa się pod nickiem w formie uniseks
pisze cynicznie wulgarnie
to kręci świat układaczy wierszy
nie ma już proszę ja ciebie zrozumienia
dla owieczek pasterek motylków
i umierania z niespełnionej miłości
serce nie pęka od chwili wykonania pierwszego przeszczepu
seks jest ogólnodostępny
każdy z każdym i dla każdego
nowatorstwo poetyckiej formy ma posmak ekshibicjonizmu
tylko wieczorami
przez rozmazany makijaż
wypatruje i wabi
anioły od miłości
Ona
chciała wierzyć że jeszcze czeka ją miłość
stawiała pasjanse w tej intencji
mieszała wieczne żale z uczuciem pustki
i smarowała nim rytualnie ciało
piersi truły każdego
święte madonny są nieszczęśliwe
wyssane przez rzesze dzieciątek
ofiara musi krążyć w krwioobiegu
unicestwić motyla
zakonserwować pamięć
by pozostawić w ustach smak dawnych kochanków
święte matki nie skarżą się
buduje nową prawdę o sobie
gdy pusta
zazdrości tym co krwawią
i nie rozstaje się z medalikiem z najświętszą panienką
kobieta zrozumie kobietę