Piotr Piątek

I nagroda w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetycko-Prozatorski Puls Słowa dla Lekarzy i Lekarzy Dentystów w 2015 r.

 

Przeźroczyste Ja

w przechowalni życia moje przezroczyste ja
siedzi za wielkim obitym zielonym suknem
stołem
ściany wokół od góry do dołu pokryto
geometryczną układanką z kości
do gry
wszystkie kombinacje wszystkie wygrane
i przegrane

panuje wszechobecna cisza
tu mają leki które potrafią wyłączyć ból
wiąże się to często w wyłączeniem
świadomości
moje przezroczyste ja widzi ostrą granicę
między zdrowym a chorym
widzi utratę niezależności widzi i
milczy
bo o tym się nie mówi
bo to się wypiera w świecie
który zachorował na wieczną
radość
tutaj śmierć bez prawa bytu
staje się przezroczysta

w przechowalni życia gubię gdzieś
swój bagaż i ponownie otwieram oczy
które są już innego koloru i krzyczę
do ciebie
bo znowu czuję bez bólu

mamo

W  labiryncie ścian

w labiryncie ścian, nietolerancji i spokoju bytu
kiedyś następuje dzień, gdy odkrywamy
jak uniwersalne prawo kruchości
sprawdza się w pierwszej osobie
w szpitalu po porażce z bólem
pojmując po raz pierwszy pewnik własnej
skończoności, wysyłamy ostatnie sygnały
na drugą, ludzką stronę
jesteśmy wtedy w wulkanie emocji
strachu buntu rezygnacji, głupiej wiary
że wszystko będzie dobrze, w końcu
pogodzenia się z czymś nieodwracalnym
w labiryncie naszych ścian, tanich kłamstw
odwróconych oczu, braku odwagi by móc
przyznać się, że śmierć jest częścią życia
wielu odchodzi samotnie

chciałbym mówić, trzymać za rękę
głaskać po głowie, kochać i być
jeszcze, chwilę, być

Na święta

Reni

gdyby nie fioletowe włosy, nie poznałbym ciebie,
lekarz mówił coś o operacji, nie słuchałem, patrzyłem
w gasnące oczy i szukałem zapałek, kołdra ledwo
poruszała ciałem, ziemia ledwo poruszała się pod stopami,
i wszechobecna cisza, cisza otulona ciszą, równo ułożone
stosy białych prześcieradeł, świat wymykał się moim
regułom umierania, a właściwie jednej regule, wszyscy
tylko nie najbliżsi, ciemność połykała jarzeniowe światło,
nazywała gwiazdy, i coś płakało, coś zapadało się głębiej
w poduszkę,
dzisiaj gdy zbliżają się święta, telewizor wygładza się
pozornym spokojem, zamarza horyzont i niektóre ptaki,
nad morzem idę jak najdalej od brzegu, dopóki nie zacznie
trzeszczeć ziemia i coś na zewnątrz nie wypłynie, coś
na co od zawsze czekałem,
co u ciebie? mechaniczne usta lepią slogan, wypuszczają
kłęby pary, co byś zrobił gdybyś wiedział, że nie wrócisz
nigdy do domu?, czas choroby, który trzeba przejść,
stygnie woda, więc wysychasz lub parujesz, każdy
potrzebuje kogoś, każdy się kimś żywi, diagnoza jak owad
zatopiony w formalinie, i wciąż ta asymetria tkanek,
lewe płuco pracuje jak reklamówka unoszona przez wiatr,
prawe zwija się w kłębek

Nie jesteś sobą

to wizyta, której nie było, jedna z wielu,
co powinny się zdarzyć, nie pamiętam szpitala,
lekarzy, czy była to noc czy dzień,
pamiętam jedynie, że nie byłem sobą.

Reni

usiadłem przy twoim łóżku i postanowiłem poczekać na  cud,
to miejsce jest szalone, boże, jak tu zimno, zima budzi się w
pobielonych ścianach, pod stroboskopowym słońcem, rozgarniam
zaspy po kątach a śnieg parzy przemarznięte dłonie, upycham
śmierć w szczelinach pękających kafelków, zgniatam nogą karalucha,
co bezczelnie próbuje zwyczajnie żyć, mam nadzieję, że nie ma
tu więcej takich, takich szczęśliwych i nieświadomych, moje
krzesło trzeszczy, więc przechylasz we śnie twarz w moją stronę,
usta poruszają się lecz nie wypowiadasz ani słowa, jakby twój czas
płynął do wewnątrz, a ja znalazł się poza jego nurtem,

przy twoim łóżku zawsze jest miejsce i kiedy przychodzę wypełniam
całą przestrzeń dla człowieka, to miejsce jest magiczne, boże, tak tu
pusto, nawet rośliny na parapecie wstydzą się istnieć, wszystko zanika,
kiedy przestaję na ciebie patrzeć, w powietrzu unosi się zapach
zagubionych ciał, których cudownie jest dotknąć i uwierzyć, głaskać te
mgły i czas, wstrzymywać jak on oddech, wierzę, że nie powtórzymy się
już w tej samej chwili, więc chodzę, idę za tobą, bo w wieczornym świetle
rzucasz długi cień,

śmierć chowa się zaszyta w twojej poduszce i postanowiłem załatać
wszystkie przetarte ze starości miejsca, odgarniam z twojej twarzy blady
kosmyk włosów, boże, jesteśmy starzy jak nigdy przedtem, zużywamy
tlen ze zdwojoną intensywnością, bojąc się by niczego nie zabrakło na
następny oddech, moje krzesło niemiłosiernie trzeszczy, więc szeptem
opowiadam ci o mojej niedawnej podróży do Rzymu, o posągach bez
rąk i nóg, z bielmem na oczach, o marmurze czekającym na zbawienie
w cichych kapliczkach, gdzie światło jak gwóźdź, jeżeli ostre, musi
znaczyć, wydobywać na powierzchnię nieuchwytne, gdzie każdy może
być archeologiem i każdy może być odnaleziony

Nadszedł czas by wymienić serce

za każdym razem przy wchodzeniu na drugie piętro
ogarnia mnie miękka ciemność
a gdy się budzę, ciągle mam nad sobą
szklisty strop z wpatrzonych we mnie oczu
rozpraszam się wewnątrz, próbując
wymyślone chmury zetrzeć jak skórny płat
chociaż oprócz siebie nie znam innej perspektywy
biegnę po miejscach zapamiętanych i jakby
bezpowrotnie utraconych
i pozwalam aby horyzont otworzył mi mostek
czyjeś ręce rozplątują węzły naczyń krwionośnych
zaciskają się na jakieś wiotkiej żyle
nożyczki wycinają problemy w tak ostry sposób
że boję się poruszyć
a ja czuję, że wiszę tylko na cienkich kabelkach
którymi tłoczą się do mojego wnętrza
nieokreślone płyny przez nieokreślony czas
patrzę w oczy lekarza jak w taflę jeziora
z którego księżyc zaznaczy mnie
spławikiem stworzenia
przynętą na haczyku
ruchem
panie doktorze, mój strach jest lekki jak kamień
położony na piersiach
proszę o zgaszenie światła
świetlistość ciała lepiej widać w ciemności
chcę błyszczeć tej nocy zaczarowanym szkłem