Katarzyna Wierzbicka

01.06.2024 r.

Trzecia nagroda w kategorii poezja. XIII edycja Konkursu Literackiego im. prof. Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” 2024 r.

Kwiecień
pęcznieje od nieobecności
niezapominajki w ogrodzie
rozrosły się dywanem wspomnień
mrużę oczy od nadmiaru bolesnego błękitu
chciałabym jak szamanka
wyczarować ciebie nocą
przypomnieć sobie dźwięk słów

czekam przy pustej filiżance
sen nie przychodzi

metamorfozy

wyrzucasz
lawiny słów
chcesz w nich zawrzeć zbyt wiele

jak kamienie
rozsypują się z hukiem
mogą zranić nie tylko skrzydło ptaka

a gdy płyną
puste jak bańki mydlane
znikają w źdźble trawy

tylko szeptem
wzbijasz dmuchawce do lotu
łaskoczą świat do uśmiechu
milknę zasłuchana

Na chwilę

otrzepuję dłonie z codzienności
stopy nieskrępowane utartymi ścieżkami
zanurzam w bezczynność

z ramion zrzucam wczorajsze ciężary
uwalniam szurające po ziemi skrzydła
zaczynają nieśmiało trzepotać na wietrze

wtedy – na chwilę
staję się bezkresem błękitu

Pierwsza nagroda w kategorii proza. XIII edycja Konkursu Literackiego im. prof. Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” 2024 r.

Najpiękniejsza pora roku

Zieleń zaczynała tak pięknie rozwijać się dookoła. Zmieniała szary świat po zimie, cieszyła nasze oczy, budziła radość i nadzieję. Najpiękniejsza pora roku. Tak mówiłaś. Sama wtedy stawałaś się jak Pani Wiosna – twój uśmiech był jak słońce, ruchy dłoni jak latające motyle. Rozkwitałaś.

Czekałyśmy na wiosenny bal. Pierwszy poważny bal. Taki trochę spóźniony półmetek studiów. U nas jakoś bardzo za połową. Wymyślałyśmy sukienki. Mnie wymarzyła się czarna w białe kropki, rozkloszowana. Ciocia pięknie mi uszyła tę sukienkę. Teraz wisiała w szafie – czekała na premierę. A my obie na bal.

W przerwach między zajęciami gdzieś biegałaś, wesoła i rozgadana. Śmiechem zarażałaś nawet ponuraków. Wszędzie było ciebie pełno. Zostawiałaś mi śmieszne liściki na serwetkach, na moich notatkach. Zawsze dbałaś, bym wiedziała, gdzie jesteś.

            Kaziu – kawa w bufecie. Ciacho! Twoja Lusia.

            Kazia i Lusia – to był nasz szyfr, nie pamiętam właściwie, kto to wymyślił.

            Po zajęciach chodziłyśmy do parku nasycić oczy wiosną. Pomarzyć. Posnuć się wśród alejek. Trochę obaw przed egzaminami, trochę codzienności przetykanej promieniami słońca, przebijającymi przez liście drzew. A my z kulkami pysznych lodów, zagadane. Lody też jadłaś radośnie, całą sobą. Kapały ci czasem po dłoni, bo musiałaś wiele w międzyczasie opowiedzieć. Wracałyśmy do domu planując naukę i omawiając romanse znajomych. Młodość uskrzydlona latała nad nami śmiejąc się beztrosko.

Nasz przyjaciel lubił robić zdjęcia. Kupił tajemnicze obiektywy – udawało się przez to zrobić zdjęcie w ruchu, trzy ujęcia poklatkowe na jednej fotografii. W zwiewnej sukience tańczyłaś na scenie, a oko aparatu łapało twoje podskoki. Powstało piękne zdjęcie, ty w trzech postaciach,  rozbieg – skok – taneczne lądowanie. Widzę twoją energię, radość, roztańczenie do dziś. I tę fotografię gdzieś w sobie noszę, pod powiekami, w moim osobistym albumie. Ty roztańczona. Szczęśliwa. Poza czasem. W trzech postaciach, jakby ciebie jednej było za mało. Jakby właśnie ciebie wszędzie było pełno i ta jedna twoja postać była dla ciebie za ciasna. Roztroiłaś się zatem najpiękniej.

Pewnego dnia miałaś ze sobą kredki, zabrałaś na zajęcia. Potem nudząc się na wykładzie namalowałaś mi na kartce piękne róże. Oprawiłam je w ramkę.  Mam je do dziś, wiszą nad moim biurkiem.

Po zajęciach umówiłyśmy się na wspólne robienie testów. Przywitałaś mnie uśmiechnięta, radosna, w papilotach na głowie. Czas nauki przeplatałaś czesaniem włosów, szykowaniem obiadu, krótkim koncertem na pianinie. Wymyślałaś jaką zwariowaną ciotką będziesz kiedyś dla moich dzieci. Wieczorem wybierałaś się na spotkanie z przyjaciółmi, jakąś potańcówkę. Na serwetce odcisnęłaś swoje usta pomalowane krwistoczerwoną szminką, napisałaś obok –  ślij mojej miłości.

*
Ostatni poniedziałek kwietnia był słoneczny. Zapowiadał dobry tydzień, wreszcie zbliżał się bal, już w piątek, już tuż, tuż… Nawet plan zajęć w tym roku tak był szczęśliwie ułożony dla naszej grupy, że zaraz miałyśmy skończyć przedmioty kliniczne. Potem miała być tylko sesja, a właściwie jeden główny egzamin z farmakologii. Ale na razie zamiast wiedzy o lekach przeglądałyśmy receptury kosmetyczne przed balem.

**

Jak to jest nie pamiętać poranka? Obudzić się jak ze złego snu, leżąc dziwnie na trawie. Trawa wydawała mi się mokra pod palcami prawej dłoni… Może rosa? Tak dawno nie leżałam rankiem na trawie. Podniosłam rękę by zobaczyć moją mokrą dłoń. Dłoń czerwoną od krwi. Przedziwnie mnie to uspokoiło. Jakby ta czerwień na ręce była lepsza niż rosa i tłumaczyła, i to moje leżenie na trawie, i wilgoć, i jakiś przedziwny krzyk , który gdzieś we mnie powstawał.  Ktoś mi tłumaczył, że jest poniedziałek, że jechałyśmy razem, ale był wypadek. Oczywiście, że razem – na zajęcia, jak zawsze. Choć jakoś nie pamiętam…

Zieleń zaczynała już tak pięknie rozwijać się wokoło. Najpiękniejsza pora roku. Tak mówiłaś. Zatem czemu Pani Wiosno, w tej karetce, obok mnie – nie ma ciebie? Na pustych korytarzach szpitalnych nie mówią o tobie. To nie są korytarze z naszych zajęć. Zresztą ja – śpiąc i nie śpiąc – jadę gdzieś, jak przez labirynt, widząc tylko jarzeniowe lampy pod sufitem.
Odrętwienie. Tak chyba można nazwać ten mój stan. Jadę – nie jadę. Wszystko jedno. Chyba boli. Może nawet bardzo. Ale…

Lusiu, nikt nie chce mi powiedzieć, do którego szpitala cię zabrali. Zabiegani. Może nie wiedzą. Pytam, ciągle pytam o ciebie, to dla mnie bardzo ważne, gdzie jesteś.

Nie pamiętam poranka, ale pamiętam, że w tym tygodniu ma być bal. Wiesz Lusiu, chyba nie pójdę. Trochę szkoda. Sukienka wisi w szafie. Piękna…

Ktoś tłumaczy, że potrzebna jest mi operacja. Coś dzieje się wokół mnie, a jakby mnie nie dotyczyło. Pytam o ciebie już kolejną osobę, bo chcę napisać do ciebie list. Muszę wiedzieć, gdzie go wysłać. Ta myśl o liście jest jak kotwica, która pomaga tu być. Coraz ciężej mi pytać, bo z trudem łapię oddech. Jednak boli mnie wszystko nawet jak próbuję mówić. Dają mi maskę z tlenem. Zatem ten krzyk, który we mnie wzbiera, sama nie wiem czemu, na razie musi poczekać. Zabierają mnie na blok operacyjny. Nie wiem. Nie pamiętam. Chyba zapadam w sen…

***

Zieleń zaczynała tak pięknie rozwijać się wokoło. Najpiękniejsza pora roku. Tak mówiłaś.

Przez okno widzę kawałek drzewa. Soczysta zieleń bije w oczy. Podobno od kilku dni upalnie. Leżę przykryta tylko prześcieradłem. Mam na sobie mnóstwo dziwnych urządzeń podłączonych w wiele miejsc. Śpię – nie śpię. Nie pytam. Każą oddychać. Ale po co mam oddychać, gdy wciąż nie wiem, gdzie jesteś. Nie odwiedzasz mnie. Nie chcą mi nic powiedzieć. Trafiłam chyba do ministerstwa tajemnic.

Ale czekam. W szpitalu mam dużo czasu na czekanie. Jestem pewna, że znajdziesz drogę do mnie. Z uśmiechem otworzysz drzwi. Tak zaczarujesz te dziwne panie w białych kitlach, że cię tu wpuszczą. Albo przyślesz mi chociaż liścik, nawet na małym skrawku serwetki – Kaziu – kawa w bufecie. Ciacho! Twoja Lusia. Może znajdę ten bufet.

Przyszedł nasz przyjaciel fotograf. Niezdarnie, zamiast pielęgniarki, próbował karmić mnie śniadaniem. Uciekał wzrokiem. Trochę mówił o twoich roztańczonych zdjęciach. Ale też nie powiedział nic więcej o tobie, zmieniał temat. Nagle przypomniał sobie o pilnej sprawie. Wyszedł właściwie bez pożegnania.

Nocą śnią mi się tajemnicze kobiety. Wszystkie mają czarne kapelusze z dużym rondem. Tak dużym, że nie widzę twarzy. Nie wiem czemu takie dziwne sny. Może przez leki przeciwbólowe, które często mi dają. Może przez ten bal. Cieszę się, bo to już jutro. Na pewno będziesz pięknie wyglądać. A potem do mnie przybiegniesz i wszystko mi opowiesz. Moją sukienkę, trudno, założę następnym razem, na jakąś inną imprezę. Teraz nawet nie mogę chodzić. Zresztą z tym siniakiem na twarzy też nie wyglądam dobrze. Wcześniej nie chcieli mi dać lusterka. Dopiero dziś pokazali żółty księżyc pod lewym okiem.

Oddycham. To podobno sukces.

Czy zwykły oddech, bezwarunkowy, wręcz bezmyślny, może stać się sukcesem? Dobrze, że to lewa ręka nie chce się ruszać, dziwnie szmaciana. Prawa jest zdrowa, zatem  mogę napisać list. Może ktoś jednak go do ciebie zaniesie. Chyba, że wcześniej do mnie przyjdziesz. Wtedy nie będę musiała pisać.

****

Zieleń już tak pięknie rozwinęła się wokoło. Najpiękniejsza pora roku. Tak mówiłaś.

A teraz już podobno maj. To jeszcze piękniej. Chodzisz na pewno w powiewnej sukience. Obracasz się zwiewnie zanim wsiądziesz do auta. Nucisz pod nosem. Ostatnio mi śpiewałaś „Sambę przed rozstaniem” – smutną, ale przejmującą. Uwielbiałam jak śpiewałaś dla mnie.

Ale dziś denerwuje mnie ta zieleń! I to słońce. I to, że znów nikt nie chce mi odpowiedzieć na proste pytanie. Traktują mnie jak wariatkę, która pyta o ufoludka. A ja przecież pytam o ciebie. Mówią tylko, z takim dziwnym rozdrażnieniem, że jechałyśmy razem na zajęcia, w poniedziałek kwietniowy, ale był nieszczęśliwy wypadek. Tyle wiem, przecież od tamtej pory leżę w tym szpitalnym łóżku, unieruchomiona. Co to za idiotyczne określenie – nieszczęśliwy wypadek? Czy wypadki mogą być szczęśliwe?

*****

Zieleń już tak pięknie rozwinęła się wokoło. Najpiękniejsza pora roku. Tak mówiłaś…

A ja nie lubię kwietnia, zieleni też nie. Nie lubię snów, braku snu, bólu. Nie lubię bieli ścian szpitalnych, cieni koszmarów na suficie. Ani kobiet w czarnych kapeluszach. Nie lubię też balu i sukienek. I tego jak mnie karmią. I jak ktoś śmieje się za ścianą zbyt głośno. I jak ciągle powtarzają, że najważniejsze, że oddycham, że żyję… Jakie to głupie. Żyłam tyle lat i żyję. I co z tego… To akurat wcale mnie dziś nie cieszy.

Najpiękniejsza pora roku. Tak mówiłaś…

Naprawdę nie chciałaś zobaczyć lata? Ani iść na bal? Egzamin z farmakologii też chyba nie był aż tak złą perspektywą…

Nie pytałam już o nic. Czas się zatrzymał w niemym oczekiwaniu. Leżałam w kokonie prześcieradła, bez nadziei na stanie się motylem. Zamknięta tu, w szpitalnej sali, bezterminowo. Czekałam cierpliwie na ciebie, tęskniąc.

Sami nagle postanowili mi powiedzieć – podobno w nagrodę, że dobrze oddycham. Nie chcę takich nagród. Gdybym wiedziała, nie dmuchałabym w tę cholerną rurkę, trzymając się jedną zdrowszą ręką za bolący bok. Nie tak wyglądają nagrody! Powinny brzmieć jak obietnice szczęścia. Nie tak…

Mam jechać na inną salę. Bez rurek, monitorów, toczenia krwi. Za to z bagażem tych słów zupełnie niezrozumiałych. Pytając wcześniej o ciebie nie to chciałam usłyszeć. Ktoś musiał podmienić te słowa, przekręcić. Zgrzytają we mnie – jak obce. Leżę, patrzę w sufit i czuję na piersiach górę kamieni. Te słowa, dziwnie twarde i kanciaste przygniotły mnie w bezruchu.

Tylko nagle zrozumiałam ten pęczniejący gdzieś głęboko krzyk, który trwał we mnie od tamtego poniedziałku. Nie miał siły się wydobyć. Nawet mnie dziwił. Dojrzewał we mnie jak nasiono, wiosennie, kwietniowo. Czekał. Teraz wypłynął z ukrycia pod skórę, zaczął drażnić, prawie namacalny, prawie go słyszę. Ale zamarł gdzieś po drodze zanim dotarł do moich potłuczonych płuc, do moich dziwnie cichych strun głosowych. Zlodowaciał jak sopel lodu we mnie, w maju… Zawisł w pół drogi. Będę go nosić w sobie. Wrósł we mnie i zamilkł.

Zieleń zaczynała już tak pięknie rozwijać się… Najpiękniejsza pora roku… Tak mówiłaś…

Może jednak –

Napiszę do ciebie list –

Nawet na serwetce –

            Lusiu – kawa w bufecie. Ciacho! Twoja Kazia

Znajdziesz mnie, prawda?

Będę czekać.

30.10.2023 r.

Trzecia nagroda w kategorii poezja konkurs „Puls Słowa” – 2023r.

Zrobiłam ci kiedyś szal

Po cichu
ucieka jakiś kolejny szczegół
jakbym co dzień gubiła
kilka oczek z robótki na drutach

jeśli jutro obudzę się
a zamiast miękkiej dzianiny
zostanie tylko kłębek splątanych nici
czy zdradą będzie
nie pamiętać

zamykam oczy jak ślepiec
próbuję poczuć zarys palcami
szukam usilnie w sobie

ten ruch dłoni
jak zranione skrzydło motyla
trafia w pustkę

zamiera we mnie

 

***

wciąż się śmiejesz
jak mała psotna dziewczynka

w oczach widzę
odbicia figlarnych wspomnień

zmarszczki
pofalowane morza
poruszają się przy uśmiechu

dłonie
zawsze gotowe działać
teraz – skręcone gałęzie trosk
z szerokimi dorzeczami żył
mapami przebarwionych lądów

szukam w tobie
ciebie dawnej ze zdjęć w albumie

tęsknię – zamykam oczy

zamiast szurania kapciami
słyszę stukot obcasów

Niemy świadek

 ze starych desek pamięć domu
plama rysa pęknięcie
jak odciski przeszłości

chowa w słojach drzewa
jak w starych wekach
wspomnienia ludzi
których skupia wokół

odświętnie przykryty obrusem
niby tapetą makijażu
ukrywa zadrapania

siedzący przy nim
nie widzą pęknięć –
sami chowają smutki

by świętować mimo wszystko

 

Druga nagroda w konkursie literackim OIL w Warszawie „O złote pióro Asklepiosa” pod hasłem „Mistrz-uczeń w medycynie” 2022

Takiego pamiętam

pochylony
nad sylwetką chorego
jakby układał uważnie
z drobnych gwiazd
konstelacje diagnozy

wsłuchany
przez stetoskop w ciche tony
z miną melomana
łączącego w skupieniu
nuty partytury serca

drobnym pismem
lekarskich hieroglifów
kreślący linie
recepturowych wierszy

przy kawie parzonej naprędce
obok grubych ksiąg
snujący opowieści
przetykane terminologią łacińską
jak wstążkami zakładek

trochę monumentalnie groźny
z rosłej katedry sali wykładowej

tak ludzki
kiedy nerwowo szukał papierosa
wychodząc po obchodzie
z sali terminalnego pacjenta

pierwszy raz
na naszych oczach
bez wstydu bezradny

 

Wieża z klocków

pogubiłam myśli

rozsypały się po kątach
jak cenne klocki
z misternie budowanej wieży

inne płoche odleciały
niby spłoszone ptaki
jeden błędny ruch
przegonił je z furkotem

bezradnie czekam
próbuję przywołać
cisza pęcznieje

echo zgubionych myśli
błąka się nocą szuka drogi
odbija od szyby jak ćma

10.03.2022

Druga nagroda w kategorii poezja. XI edycja Konkursu Literackiego im. prof. Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” 2022

 

Otulam się ciszą

W bezkresnym niebie szukam głębi
myśli pulsują
czuję pod skórą ich niepokój
te wczorajsze zasnęły w bezruchu
pokryje je kurz i lekka nić pajęcza

omiatam kąty nieobecnością pełne
kiedy nadchodzi jesień
zakwita czasem we śnie twoim uśmiechem
częściej na kształt starych butów van Gogha
ciśnie w czasie spaceru przez życie

nocą otulona ciszą
uwalniam stopy w bosym tańcu

tęsknota nigdy nie śpi

 

Druga nagroda w kategorii proza. XI edycja Konkursu Literackiego im. prof. Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” 2022

Czekanie boli

            Noce w szpitalu pachną lepkim oczekiwaniem. Bezsenność pomieszana jest z bólem, senne marzenia z tęsknotą. Wszystko zastyga. Cichy pokój jest jak klatka, która dusi. Rano trzeba otworzyć okna, wywiać to co złe.

*

Wyciszam emocje. Ciemność otulona szorstkim kocem. Sąsiadka chrapie, zresztą uprzedzała. Kran nad umywalką znów słabo dokręcony, przepuszcza co jakiś czas krople życia z innego świata. Wtapiam się w mrok czekając na świt. Udając dzielność przed samą sobą znów nie poprosiłam o tabletkę na sen. Słuchawkami odgradzam się od dźwięków sali. Cicha muzyka przy zamkniętych oczach stwarza pozory normalności.

            Przerywa to ostre światło jarzeniówki. Pielęgniarka z ostatnią tego dnia porcją kroplówek do pani X. Znów ciemno. Z trudem rezygnuję z czytania.  Noc byłaby łagodniejsza, gdybym zaklinała czas stronicami książek. Zaczynam udawać sama przed sobą senność. Staram się nie myśleć o domu i dzieciach. Wiem, że wtedy długo w noc będę próbowała nie płakać.

*

Jak pachniały mi noce dyżurów, gdy zaczynałam pracę w szpitalu? Niepokojem przed wyzwaniem, zapachem kolejnej kawy słodzonej tremą, jak przed występem, w biegu zjedzonym batonikiem, zmęczeniem pomieszanym z porcją adrenaliny. Zapach szpitalnych korytarzy, ból połączony z potem i moczem, dochodzący przez uchylone drzwi z sal chorych.

Noc na dyżurze dawała czas na trochę wytchnienia. Sen pacjentów był nadzieją na przerwę w pracy, chwilę oddechu. Szybki telefon do domu. Uśmiech na twarzy z myślą o dzieciach. Dobra tęsknota kojąca, dająca siłę i perspektywę oddechu poza murami szpitala.

Dźwięk karetki za oknem budził duchy. Chwila mobilizacji, klapki na stopy, schody, korytarz, zakręt i niepewność co znowu się wydarzy. Praca, praca, praca. Wskazówki zegara popychane kolejnym zleceniem, oczekiwaniem na wyniki badań. Znów szansa na krótki sen wykradany nocy. Czekanie na upragniony poranek.

*

Jestem w innym szpitalu, pozornie podobne sale, korytarze znane z pracy. Bliźniacze pomieszczenia, te same dźwięki telefonów, wind, wózka z jedzeniem. Tak samo brzmiące zagonione, szybkie kroki. Teraz nie moje.

            Tkwię w szpitalnym łóżku jak za karę. Zwijam się w kłębek pełen nitek wątpliwości. Czekanie boli.

            Na korytarzu pacjenci z sali obok grają w szachy. Kiedy to ja rozstawiałam pionki na planszy dnia? Królowa dyżuru czy goniec? Pacjenci jak pionki zbijani czasem przez życie. Przesuwani z białych na czarne pola. Kto rozgrywał partie, czyje plany wygrywały, czyje strategie, wyjścia były lepsze…

            Chyba jednak tu utknęłam. Zaczarowana na szachownicy szpitalnych pomieszczeń. Jaki dziś ruch ktoś przewidział dla mnie? Białe pola łóżka, przeskok na salę operacyjną, konsylium czy wybawienie i wypis do domu? Czekam. Niestrudzenie. Jak wieża wypatruję szansy na ruch.

            Jaki kolor jest wygrany? Białego szpitalnego nie lubię. Blada w białej pościeli powoli znikam. Czarny kojarzy mi się zawsze smutno, po śmierci A. zbyt długo śniły mi się kobiety w czarnych kapeluszach. Czemu szachy nie mają innych barw?

            *

            Kolejny pacjent na dyżurze, przypadek pchający wskazówki zegara do przodu. Oby jeszcze przetrwać kilka godzin. Coraz większe zmęczenie zabiera na bok empatię, odziera z uważności. Przypadek, dokumenty, zlecenia leków i badań. Narasta irytacja jak ból zęba. Chociaż chwila przerwy na herbatę dałaby mi szansę na zebranie myśli. Dopiero zatroskane pytanie kogoś z rodziny pacjenta w słuchawce telefonu, na izbie przyjęć, znów stawia mnie na właściwym miejscu. Przecież nie jestem tu za karę, lecz z wyboru. Kolejny pacjent z karetki to nie wróg snu, ale ktoś, kto mnie potrzebuje. Moja mama też się o mnie wciąż martwi.

Znów uśmiecham się pod nosem, kiedy przypominam sobie zdziwienie córeczki, że mamy w szpitalu izbę przyjęć. Świetnie, to znaczy robicie sobie przyjęcia? Naburmuszyła się wtedy na mnie, że znikam z domu dla zabawy. Zatem teraz całą sobą, mimo pracy – czekam z niecierpliwością na możliwość powrotu do domu i jej uśmiechu.

*

Kolejny pacjent na korytarzu daje poczucie wspólnoty w bólu, tęsknocie za domem, niepewności. Rośnie uważność na proste gesty, czujność – na słabe uśmiechy i lękliwe spojrzenia.

Czy pamiętam jeszcze zapach lasu, łąki o świcie, jabłka zerwanego w sadzie? Jak pachnie mój ból? Najbardziej strachem o dzieci, potem niepewnością jutra, tęsknotą spacerów. Czytam kompulsywnie, zatrzaskuję drzwi trwodze gęsto zapisaną kartką. Czytam akapit trzy razy, wciąż gubię wątek. Książka pachnie drukiem. Po lesie i kawie to chyba najpiękniejszy zapach jaki przychodzi mi teraz do głowy. Jestem zła na siebie, że nie umiem skupić uwagi. Moje myśli jak psy spuszczone ze smyczy, wciąż biegną przez szpitalne korytarze w stronę okien, bliżej światła, słońca, jakby chciały uciec na zewnątrz. Tam gdzieś jest życie, powietrze, śmiech, normalna praca  i mój dom. Znów wycieram oczy tęsknotą płynące.

            Telefony od rodziny są jak iskierki słońca. Mrużę oczy jak dzwonisz. Wyobrażam sobie twoje spojrzenie. A jednak każda rozmowa rozrywa mój pozorny spokój na strzępki. Nie sądziłam, że czas tyle waży i tak spina wszystkie mięśnie w bolesne supły oczekiwania. Znów wspomnienia uleciały za okno, niebo pochmurnieje jak ja. Wszystko boli.

            *

            Maraton dyżuru. Nigdy nie byłam długodystansowcem, wolałam szybki krótki bieg niż te dalekie trasy. Nie rozumiałam nigdy tych pasji biegania. Teraz mój czas szpitalnej pracy jest jak samotny długi bieg, meta w domu. Niebawem dotrę tam, choć wydaje się to teraz nieosiągalne, zbyt odległe. Wolałabym pracować do późnej nocy, a dobowy dyżur jest dla mnie za bardzo męczący. Dużo lepiej by było tu trwać, licząc na sen we własnym łóżku. Czas pracy zasklepiony między obowiązkiem a tęsknotą za domem. Czekanie na koniec dyżuru uzmysławia mi, jak bardzo cenię powrót do normalności poza murami szpitala.

*

Maratony przebiegniętych sekund w dzwoniącej nocą ciszy. Czas biały, lepki, bolesny teraz

pachnie dla mnie jak kożuch na mleku, zapach z dzieciństwa, nielubianego mleka w kubku.

            Jak długo można trwać bez ruchu, jak długo udawać przed sobą, że się nie boję. Uczę się tego. Czuję się jak żołnierz w okopie. Leżę, zakopana w koc, czekam na nalot, atak, strzelaninę. Wszystko lepsze od oczekiwania. Walka z wrogiem. Jakie bitwy mam jeszcze stoczyć? Wróg mały, niewidzialny, zamaskowany we mnie szykuje kolejny atak, czy mogę liczyć na odwrót?

            Drażnią mnie reklamy peruk. Nie potrafię mimo to odgonić myśli o długich rudych włosach. Od razu widzę Anię z Zielonego Wzgórza, pomylone farby, lektura czytana z mamą. To może jednak zamiast rudych wolałabym zielone – kolor nadziei na głowie.

            Nie dam się wkręcić w rozmowy o przyszłości. Żyję bez zegarka, schowałam go do szafki szpitalnej pierwszego dnia. To takie moje małe oszustwo. Nie liczę tego, co niechciane. Czas odmierzam stronicami książek, porami posiłków, ruchem obłoków na niebie. Reszta teraz nie ma znaczenia. Zatapiam się w sen. Paradoksalnie w dzień dźwięki i zapachy, które mnie otaczają, pozwalają zasnąć. Ulga, sen pcha wskazówki zegara w dobrą stronę.

*

Poranek pachnie mleczną zupą. Ruch na korytarzu jak w mrowisku, wszystko się kłębi. Kroki, kroki, kroki. Szybki obchód, kawa, zapomniane zlecenie, wypis dla pacjenta. Zbiegam mimo zmęczenia po schodach. Goni mnie tęsknota za domem, poczucie dobrze przeżytego czasu. Dyżur zamyka z ulgą drzwi za sobą.  Zaraz będzie zapach mieszkania, przytulas od dzieci. Drzemka we własnym łóżku. Tyle planów, tyle chęci, tyle kroków do zrobienia. Zmęczenie ucieka gdzieś w kąt.

*

Rano budzi mnie pomiar temperatury. Wystawiam odruchowo czoło, przez ulatujący sen, który jak zawsze przyszedł dopiero nad ranem. Czemu właśnie wtedy trzeba mierzyć to, co i tak się szybko nie zmieni. Otwieram oczy znów zaskoczona bielą ścian, pustką okien.

            Czekam. Dziś pełna nadziei na wypis. Po raz kolejny sprawdzam radośnie, że obie piersi są na swoich miejscach. Szczęście zagłusza lekki ból, jak zapach czekolady z chili, słony karmel. To nic, czasem mieszanina smaków jest potrzebna dla równowagi.

            Dziś szpital ma zapach moich perfum. Otulona szalem z domu siedzę, patrzę w okno już ze spokojem. Krążące ptaki nie drażnią, stawiam z nich przecinki moim myślom lecącym do domu. Widzę już siebie za murami szpitala. Łzy znów zacierają ostrość widzenia, ale mimo to barwy mam w sobie, pod powiekami. Dobre kolory lasu, twoich oczu, ulubionych ubranek dziewczynek. W torbie mam dla dzieci drobiazgi ze szpitalnego kiosku, jak z podróży. Znów kolejne oszustwo, jakbym wracała z wakacji. Z izby przyjęć pełnej balonów urodzinowych. Na swój sposób urodziłam się tu po raz kolejny.

            Tęsknię za zapachem domu, skrzypieniem wiklinowego fotela, grą świateł na ścianie z kaboszonów lampy. Czas jak ciepły koc dziś otula mnie przyjaźnie. Wyciągam zegarek z szuflady, mruczy cicho jak kot. Wie, że wracamy do domu, dobrego czasu. Wyobrażam sobie, jaką zupę ugotowałeś dla mnie, dla dzieci. To na pewno rosół, twoja specjalność, gdy chcesz zadbać o rodzinę, nasze zdrowie. A ja przecież jednak byłam chora. Zawsze mówiłeś, że od rosołu każdy poczuje się lepiej. Czuję się świetnie na samą myśl o zupie jedzonej razem z wami.

            Słyszę kroki obchodu na korytarzu. Czekam z uśmiechem Kota Dziwaka. Cała jestem tylko uśmiechem, niewidzialnym dla świata. Nie boję się królowej. Mogę przemalować róże jeśli zechcę. Układać pasjanse z kart gorączkowych. Dziś już mnie to nie przeraża. Jeśli na razie wygrałam, mogę wiele. Czekanie przestało boleć, jest teraz jak pięknie opakowany prezent.

            Udało się. Szach – mat królowi oddziału. Dziś wracam do domu. Tyle kroków do zrobienia, tyle chęci i planów. Wychodzę stąd, oby bezpowrotnie. Na korytarzu pachnie nadzieją.

 

Druga nagroda w kategorii poezja. Konkurs „O złote pióro Asklepiosa” OIL Warszawa 2021

W czasie pandemii

Stałam się
kłębowiskiem
rozedrganych myśli

Wieczorami
próbuję
upchać je po kątach

Oplatają mnie mrocznie
zwątpienia w normalność
lęki choć nie zasiane
wyrosły dokoła

Do snu źle kołysze
niezdalne zmęczenie
bezsenność jak budzik
dzwoniący przed świtem

Znów wstaję do pracy
cięższa w przygnębienie
maski zamiast  uśmiechów
pozbawionych szminek

07.05.2021