Janusz Czarnecki

                                           Chłopiec z pociągu

 Pociąg jechał powoli, długo, zatrzymując na każdej stacji. W moim przedziale siedział chłopiec. Miał około piętnastu lat .Przez grube okulary patrzył przez okno pociągu, od czasu do czasu dyskretnie spoglądając na mój aparat fotograficzny.
-Fotografuje pan?-zapytał nieśmiało.

-Tak. Jestem reporterem, choć ostatnio nie idzie mi najlepiej. Mam pecha.

-Tak mówić nie wolno. Tyle zależy od pana- ożywił się chłopiec.

-W twoim wieku też tak uważałem. Mam niefart. Nic na to nie poradzę.

Wyciągnąłem nogi pod przeciwległą ławkę. Zamknąłem oczy. Słyszałem monotonny stuk kół pociągu.

– Pan wie. Ja też miałem niefart  od urodzenia.

Chłopiec powiedział to cicho i nieśmiało.

-Czy można mieć niefart od urodzenia? -podjąłem rozmowę.

-Urodziłem się błękitny, cały błękitny. Nie tylko oczy były błękitne. Błękitna byłą cała skóra, nos i policzki. Błękitne były wargi, język, ręce i nogi. Nawet paznokcie były błękitne.

Nie rozumiałem. Zmyśla, ładnie się wrobiłem-pomyślałem. Znam przecież różne rasy ludzi-czarną, żółtą, jasnobrązową. Ale  błękitną? Chłopiec na chwilę umilkł, jakby wiedział o czym myślę. Potem znów zaczął mówić:

– Wie pan, urodziłem się z wadą serca. W kwadrans po urodzeniu byłem siny. Tak mówili lekarze. Urodziłem się w małym miasteczku. Po tygodniu przekazali mnie do kliniki. Nie każdy podróżuje tak wcześnie do Warszawy- chłopiec uśmiechnął się i powiedział -tam rozpoznano poważną wadę serca. Aorta wychodziła  z prawej komory serca, tętnica płucna z lewej, odwrotnie, niż u zdrowych ludzi. Były jeszcze dodatkowe wady serca . To był mój niefart od urodzenia. Rozumie pan?

-I co dalej? -zapytałem.

– W klinice wykonano mi cewnikowanie serca, a w przegrodzie międzyprzedsionkowej wytworzono otwór, przez który krew przepływała z jednej części serca do drugiej. Wówczas był to jedyny warunek mego życia.

Przestałem już wierzyć chłopcu. On jednak odgadł moje myśli. Nagle pochylił się do przodu , odpiął guziki koszuli  i szybkim ruchem odsunął ją na boki.

-Niech pan zobaczy-powiedział.

Pośrodku klatki piersiowej zobaczyłem długą bliznę, kończącą się prawie na poziomie żołądka. Skóra na bliźnie była jaśniejsza, nieowłosiona.. Byłem pod wrażeniem. Poczułem się nieswojo. Chłopiec mówił prawdę. Spokojnie odchylił się do tyłu , oparł o siedzenie i zapiął guziki koszuli.

-Opowiadać dalej?- zapytał już  mniej nieśmiało.

Kiwnąłem jedynie głową. Co miałem powiedzieć?

Chłopiec kontynuował rozmowę:

-Zabrano mnie z kliniki po miesiącu. Rodzice opowiadali, że czasami chorowałem. Kilka razy miałem zapalenie oskrzeli, migdałów. Dwa razy przytrafiło się zapalenie płuc. Rodzice nie     dali mnie do szpitala. Po latach wyrosłem na wątłego chłopca. Gdy  miałem siedem lat , ważyłem piętnaście kilogramów, tyle co trzyletnie dziecko.  Skóra, która była błękitna robiła się coraz bardziej sina. Najbardziej sine były wargi i nos. Wyglądały jak śliwka. A wie pan co było najgorsze?- spojrzał zza okularów.

-Nie, nie wiem-odpowiedziałem.

Chłopiec nie odpowiedział od razu. Spoważniał. Oparł się o siedzenie i wyprostował plecy.

-Wszyscy na wsi pokazywali mnie palcami. Szedłem drogą-chłopi przystawali w polu. Wchodziłem do sklepu-kobiety szeptały: ”To jest ten chłopiec”. Mówiono półgłosem, ale gdy chciano powiedzieć coś ważnego- szeptano zawsze tak samo: „On na pewno umrze”. Byłem przerażony. Widziałem, jak umierali babcia i dziadek, widziałem ich pogrzeby. Widziałem utopioną dziewczynkę wyciągniętą z jeziora i widziałem jak ładnie wyglądała w trumnie. Pomyślałem wówczas: nie wyglądałbym tak ładnie. Byłem przecież siny.

Kontynuował:

-Kiedyś siedziałem sam w kościele. Ludzie poszli na zabawę. Modliłem się do Boga. Modliłem się o operację wady serca. Modliłem się o swoje uzdrowienie. Modliłem się o zdrowie matki i ojca.  Wówczas podszedł do mnie nasz proboszcz. Zapytał , czy nie chce się wyspowiadać, bo umierać nie należy z grzechami. Potem powtórzył to przy następnej okazji. Zacząłem rzadziej chodzisz do naszego kościoła. Bałem się spotkania z księdzem. Modliłem się w polu. Czasami modliłem się w ogrodzie, wśród kwiatów.

Z pociągu ktoś wysiadał, inni wsiadali. Pomyślałem: „ Na szczęście do innego przedziału”.

– A ta blizna? -zapytałem chłopca.

-Na początku szkoły podstawowej czułem się najgorzej. Traciłem przytomność, a krew była coraz bardziej ciemna i gęsta. Wszystkie wyniki moich badań wysłano za granicę.  Nikt nie podjął się operacji. Byłem zrozpaczony. Chciałem być operowany, nawet, gdyby czekała na nie śmierć. Ojciec interweniował ze skargą u ministra. W końcu operacji serca podjął się polski lekarz. Przyjechał z trzyletniego stypendium z USA. Operacja odbyła się w Warszawie i trwała ponad siedem godzin. Potem podano mi lusterko do ręki. Płakałem ze szczęścia-nie byłem już siny. Operacja udała się. Dzisiaj żyję, jestem zdrowy, wierzę w szczęście. Nie wiem tylko jednej rzeczy. Chłopiec pochylił się nade mną i zapytał: miałem w życiu fart , czy niefart?

Pociąg dojeżdżał do celu. Spojrzałem na chłopca. Pomyślałem o sobie , zawsze miałem sukcesy, ostatnio jednak przestało mi się powodzić. Kto z nas miał fart?

Pociąg dojechał do stacji. Chłopiec wyciągną kurtkę i coś napisał. Podał mi ją.

-Życzę fartu. Niech pan mnie odwiedzi. Na kartce jest nazwisko i adres.

Po dwóch dniach sprawdziłem tę historię. Znajomy lekarz w szpitalu dziecięcym potwierdził ją.

Zacząłem wierzyć w fart.

Opowiadanie zdobyło I nagrody  w konkursie „Gazety Wyborczej „ w 1993 roku.  

 

                                                        Gamoń            

Mieszkali w Monachium od  1880 roku, a to  już było równe   pięć lat. Tutaj urodziła im się córeczka, której dali imię Maria . Jej matka Paulina  wyglądała z okna na ulicę, oczekując bardzo ważnej osoby, która się spóźniała . Okno było szeroko otwarte i świeże  powietrze  masywnie dostawało się do pokoju. Paulina pomyślała ,że wolałaby aby sąsiedzi nie widzieli wchodzącego mężczyzny, a już na pewno , by nie wiedzieli  kim on jest.

Było cicho, gdy nagle z korytarza doszedł dźwięk  upadku jakiegoś przedmiotu i krzyk kobiety:

-Gamoń.

-Niech pani go tak nie nazywa i tak głośno nie krzyczy. Ludzie tu wszystko słyszą.

Służąca  weszła  do pokoju i powiedziała na swoje usprawiedliwienie:

– Nie mogę   pozwolić na jego ekscesy  i napady  złego humoru. Kilka dni temu  Albert rzucił krzesłem w nauczyciela i jak pani wie, od tego czasu  nauczyciel   jeszcze się u nas nie pojawił. A wie pani jak on przy tym się złości, aż całą twarz ma bladą, a zwłaszcza koniuszek nosa.

– Niech pani uspokoi dziecko, tym bardziej, że mamy  dzisiaj wizytę ważnego gościa….

Służąca   wyglądała na zmartwioną  , opuściła głowę i rzekła:

– Ja nie przygotowałam dodatkowej kolacji dla tego gościa, tylko dla państwa ….

-Nieważne…, nieważne ….To nie jest taki gość do goszczenia się . To jest taki konsultant i nie chcę pani bliżej o tym mówić , aby to nie rozniosło się pośród  sąsiadów  w kamienicy. No, niech pani idzie do dziecka i zajmie się nim tak, aby było grzeczne , zwłaszcza jak przyjdzie dzisiaj ten gość. Zrozumiała pani?

Służąca kiwnęła głową, zrobiła lekki dyg i wyszła. Po jej wyjściu do  salonu wszedł mężczyzna  i zapytał  Paulinę :

-I co, ciągle go nie ma ?

-Jeszcze nie przyszedł- odpowiedziała Paulina z niepokojem w glosie.

-Jak myślisz :  weźmie duże honorarium ? –zapytał mężczyzna.

-Nie potrafię powiedzieć. Czy on jest taki dobry?

-No , wiesz jest najlepszym psychiatrą dziecięcym w Monachium – rzekł mężczyzna o imieniu Herman i dodał – nasze małżeństwo jest takie udane , a najczęściej   z  kłopotów często wychodziliśmy  w udany sposób. Chociaż gdyby nie twoi rodzice i ich pomoc finansowa byłoby nam trudno.

-To ,że splajtowałeś na sprzedaży pierza, tego można było się spodziewać.  Teraz sprzedaż tych urządzeń elektrycznych i wodno –kanalizacyjnych jest trafiona w samą dziesiątkę. Interes idzie bardzo dobrze.

Mąż odwzajemnił się  komplementem:

– Twój ojciec zbił  pokaźny majątek jako kupiec zbożowy . Dziedziczyłaś po nim zmysł praktyczny do pieniądza. Za to mały Albert  chyba po dziadku odziedziczył   sarkastyczny humor, potrafiący zranić prawie każdego.

Pan Herman skrzywił głowę i przez chwilę  przysłuchiwał się  uważnie:

-Chyba ktoś idzie po schodach.

-Może to jest on.

Po chwili usłyszeli dzwonek do drzwi i szybki tupot nóg służącej , która  oczekiwała  przyjścia gościa.

Pani Paulina pomyślała  z lekkim strachem o tej wizycie. Postanowili z mężem dać ich synowi  Albertowi   to co jest możliwe , zwłaszcza  w okresie , kiedy jest jeszcze dzieckiem, gdy   dojrzeje będzie sobie sam musiał radzić . Zanim jeszcze zobaczy  człowieka, który za moment przekroczy próg zastanowiła się, czy dobrze zrobiła, zapraszając na konsultację najbardziej renomowanego profesora psychiatrii z Monachium .

Właśnie  wszedł i popatrzył  z przenikliwą uwagą na gospodarzy. Był to  średniego wzrostu mężczyzna, po sześćdziesiątce,  z siwiejącymi włosami , niebieskimi oczyma  i skórą na twarzy z bliznami po przebytym trądziku .

-Witam szanowną panią – powiedział  podchodząc do Pani Pauliny i podając jej rękę.

Poczuła  lekki uścisk,  chłodnej dłoni , ale obyło się bez  wylewności, bez całowania ręki. W taki sam sposób przywitał się z panem Hermanem. Chwilę potem rozglądnął  się po salonie  , a gospodarz rzekł :

-Panie profesorze. Jesteśmy zaszczyceni pana wizytą. Myślę i mam nadzieję, że  pan nam  pomoże .

-Postaram się – odrzekł z uśmiechem doktor.

-Proszę , niech pan siada, może tutaj na kanapie.

Lekarz pokręcił głową mówiąc:

– Nie, dziękuję . Wolałbym na krześle.

-Proszę , niech pan doktor siada.

Doktor siadł, wyciągnął z teczki duży notes, okulary, pióro  i położył to na stole . Pan Herman przyglądał się  uważnie lekarzowi  i przez chwilę zastanawiał się jak dużo psychiatra zarabia .Był  przygotowany  na   wysokie honorarium i wyciągnął dodatkowe pieniądze ze swego konta bankowego. Marzył , aby w przyszłości  Albert  po ukończeniu odpowiednich handlowych szkół, objął  jego przedsiębiorstwo i jeszcze je rozbudował, a najlepiej  powiększył o firmy w innych miastach. Ale  cóż, na razie były to tylko marzenia ; bo chłopiec miał trudności z mówieniem. Proste budowanie zdań robiło mu kłopoty, a już zupełnie nie potrafił się płynnie wypowiedzieć. Nie umiał się bawić z dziećmi , separował się od innych oddając się rozmyślaniom, nie wiadomo o czym  i  guwernantka sąsiadów  nazywała go „  nudziarzem”, a służąca wykrzykiwała na niego  w ciągu dnia kilkakrotnie: „  gamoń ”. Uzmysłowił sobie, że kocha swojego syna i pragnął mu pomóc  w życiu, tak aby on przeżył je szczęśliwie, bogato i długo.

-Czy zawołać dziecko ? – zapytał zwracając się do lekarza.

Doktor podniósł, dał znak ruchem przeczącym i rzekł:

-Nie. Absolutnie jeszcze nie teraz. Teraz powinniśmy porozmawiać sami, bez dziecka . Dopiero potem je poprosimy.

Rodzice  skinęli twierdząco głową  i oczekiwali na dalszy ciąg wydarzeń. Lekarz, zwrócił się twarzą do ich obojga  i  powiedział:

-Państwo pozwolicie , że zadam kilka pytań , chcąc poznać środowisko , w jakim wychowuje się dziecko. Dobrze?

– Oczywiście – powiedziała pani Paulina .

Doktor popatrzył na   twarz pana Hermana, na  jego  lekko zgarbiony  nos, duże   wyłupiaste, czarne oczy, mały podbródek  i zapytał:

-Przepraszam, ale czy państwo jesteście Żydami?

– Tak. Nie kryjemy się z tym. Nie widzimy przyczyny, aby się kryć.

-Rozumiem – odpowiedział lekarz i  zapytał  – jak dziecko ma  na imię?

-Albert. Albert, panie doktorze- odpowiedziała szybko pani Paulina.

Lekarz popatrzył na nią przenikliwie  i powiedział:

-Ale to nie jest imię ze Starego Testamentu, na przykład takie jak Dawid, czy Natan?

-Tak. Nie jest, ale my nie przywiązujemy, aż takiej wagi to tradycji . Wtapiamy się w to społeczeństwo i uważamy, że wszyscy jesteśmy  dziećmi  jednego Boga . Co prawda początkowo chcieliśmy dać naszemu synowi na imię Abraham, po pradziadku, ale to brzmiało dla nas zbyt żydowsko .

-Rozumiem – odpowiedział krótko psychiatra- a od jak dawna jesteście w Monachium ?

-Od pięciu lat- odpowiedział z zadowoleniem w głosie pan Herman .

– A przedtem gdzie mieszkaliście i gdzie chłopiec się urodził?

–  Mieszkaliśmy u podnóża Alp. Mała miejscowość o nazwie Ulm. Albert urodził się 14 marca 1879 roku, chyba  było to w piątek ? – zwrócił się do żony.

-Tak . Już w niedzielę świętowaliśmy narodziny  z moimi rodzicami – wspomniała.

-Państwo  macie inne dzieci ?

-Tak – odrzekła gospodyni-córkę.

– W jakim wieku ?

-Pięć lat, czyli dwa lata młodsza od Alberta.

Psychiatra popatrzył na kobietę, aby sprawdzić, jakie robi wrażenie  odnośnie  drugiego dziecka. Zapytał:

– A jak ma na imię?

-Maria. A zdrobniale mówimy Maja.

-No, to zupełnie  nie imię ze  Starego Testamentu.

Pan Herman włączył się  z komentarzem:

-Jak wspomnieliśmy, to nie  przywiązujemy wagi do tradycji. A imię Maria , po prostu podobało się nam i  w decyzji wyboru nie kierowaliśmy się Starym Testamentem.

-Rozumiem – odpowiedział  psychiatra.

„ Nie wie, czemu on ciągle powtarza: rozumiem, rozumiem” –pomyślał pan Herman  i spostrzegł ,że   lekarz  przyglądał się  im  z dużą uwagą . Ale może właśnie tak zachowują  się psychiatrzy?- dodał w myślach .

Psychiatra popatrzył wnikliwie na gospodynię i zapytał:

– A co panią  najbardziej niepokoi u chłopca ?

Kobieta odpowiadała zastanawiając się , jakie wymienić ważne cechy i w jakiej kolejności.

– Jest inny, aniżeli inni chłopcy – odpowiedziała ogólnie  z pewnością w głosie, aby na razie nie precyzować poszczególnych nieprawidłowości w zachowaniu .

Lekarz patrzał na nią z uwagą , pytając :

-Co to znaczy, że jest inny?

Matka chłopca przez chwilę zastanawiała się i zaczęła powoli mówić:

– Od początku był inny. Już we wczesnym  okresie życia , kiedy miał dziesięć , czy dwanaście miesięcy   z powodu niewielkiej błahostki  potrafił wpadać w złość  i płakać długi czas .

-Jakiej błahostki?- zapytał marszcząc czoło psychiatra.

Kobieta chwilę zastanawiała się i rzekła:

-Na przykład,  kiedy pił  butelkę  mleka z kaszą i zapchała się  dziura od smoczka , wówczas wpadał w złość ; płakał, szybko poruszał rękoma i nogami,  następnie robił się na twarzy cały blady, a najbardziej blady był koniuszek nosa.

-I co wtedy pani robiła ?

Pani Paulina odpowiedziała natychmiast:

-Brałam go na ręce, tuliłam do siebie  i całowałam .

-I pomagało?

-Czasami ,  a zdarzało się, że dopiero przystawienie chłopca do smoczka z odblokowaniem otworu  i płynącej swobodnie   kaszy z mlekiem powodowało uspokojenie się dziecka.

Psychiatra przysłuchiwał się pilnie odpowiedzi i szybkim ruchem  pisał w notatniku. Po chwili zapytał:

-W czym jeszcze był inny ?

Kobieta odpowiedziała:

-Rozumiał słowa i zdania wcześnie. Miał  jednak ogromne trudności z budowaniem zdań i ich wypowiedzeniem . Kiedy jego rówieśnicy , dwu lub trzy letni chłopcy mówili swobodnie , nie tylko pojedyncze  zdania ,ale   opowiadali  całe wydarzenia , on  ledwie wydusił z siebie dwa lub trzy słowa.  Po trzech latach wyraźnie widział, że robi nam tym przykrość. Wówczas stawał w kąciku , poruszał wargami i powtarzał po cichu klika razy zdanie, aby później wypowiedzieć je głośno. Miał ogromną ambicję wypowiadania całych zdań.

– Czyli był wytrwały? – zapytał z ciekawością w głosie lekarz.

-Oj, tak. Lubił układać puzzle i nie zszedł z dywanu, dopóki nie ułożył całego obrazu, całej kompozycji , nawet  gdyby miało to trwać dwie godziny.

– A z innymi  zabawami?

– Z innymi zabawami podobnie wznosił skomplikowane budowle z klocków lub kart . Potrafił budować z  nich  czternastopiętrowe wieże z niezwykłym uporem .

Lekarz znów coś pisał w notesie i kobieta delikatnie pochyliła się w jego stronę . Zauważyła  z przyjemnością , jak doktor napisał: „ wytrwałość i konsekwentne  dążenie do celu były już od dzieciństwa pozytywnymi  cechami charakteru”.

– No, dobrze. Ale , czy było coś w jego życiu co zrobiło na nim ogromne wrażenie, co lubił i długo pamiętał?

Tym razem pan Herman przysunął się bliżej doktora i zwracając się do żony powiedział:

– Pozwolisz, że tym razem ja powiem?

-O kompasie?

-Tak. O kompasie .

-Zaczynaj.

Psychiatra z zainteresowaniem popatrzył na małżeństwo i pomyślał, że musiało to być coś ważnego , jeżeli obydwoje tak pamiętali . Pan Herman spojrzał na lekarza, który rzekł :

-Dobrze. Niech pan mówi.

-Albert miał  wówczas pięć lat i zachorował na anginę.  Miał wysoką temperaturę i gorączkę zbijaliśmy obfitym pojeniem dziecka i nakładaniem na kończyny wilgotnych ręczników. Był zmęczony chorobą. Chciałem   uprzyjemnić mu ten trudny , nieprzyjemny  okres  i pokazałem mu kompas. Był nim zafascynowany. Powiedział : „ tato, igła wie , gdzie się  obrócić , mimo , że nic ją nie porusza” . Następnie powtarzał to kilka razy i kazał przynosić sobie kompas kilkakrotnie w ciągu dnia .

– A nie bawił się na przykład żołnierzykami , czy karabinem ?

Pan Herman natychmiast odpowiedział jednym tchem:

– Absolutnie, nie.  Żołnierzyki , walki , krwawe  bitwy budziły w nim pogardę. A kiedy był starszym chłopcem to na  parady wojskowe  patrzył z politowaniem .

Psychiatra ponownie napisał coś w notatniku. Po chwili podniósł głowę i rzekł:

-Jest jeszcze delikatne pytanie . Czy mogę zadać je pani? – zapytał , kierując twarz ku pani Paulinie .

-Oczywiście. O wszystko można mnie pytać , byle tylko pomóc mojemu dziecku.

– Jaka jest różnica wiekowa pomiędzy waszą córką ,a chłopcem ?

-Dwa lata . Marysia, czyli Majka jest równe dwa lata młodsza.

-A jak zareagował syn na urodzenie siostry?

Kobieta  zakryła twarz rękoma  i wpadła  w atak śmiechu . Podobnie zachował się jej mąż.

-Czy o coś niewłaściwego zapytałem? Czy było to dla państwa nietaktowne ? – zapytał z niepokojem psychiatra .

-Ależ nie – odpowiedziała kobieta i dodała: czy wie pan doktor , co syn powiedział , kiedy pierwszy raz pokazaliśmy Maję jak noworodka? Ile wtedy miała , dwa  lub trzy dni? – zwróciła  się na potwierdzenie do męża.

-Drugiego dnia- odpowiedział.

Kobieta kontynuowała :

-Albert  powiedział:  „ Ach tak, ale gdzie ona ma kółka?”.

Psychiatra  zrobił zdziwioną  miną i rzekł:

-Nie rozumiem.

-No, kiedy Maję trzymaliśmy na rękach, położoną poziomo  przyjął ją jako zabawkę i dlatego zapytał o kółka .

-Teraz rozumiem- i dodał – nie widział ,że to dziecko ?

-Widział.

-Ile miał wtedy lat ?

-Cztery – odpowiedziała matka i uważnie  patrzyła na zdziwioną twarz psychiatry.

-To dziwne – rzekł lekarz.

Pochylił się nad stołem i coś pisał w tym swoim czarnym notatniku , tym razem dłużej.

Lekarz z uwagą popatrzył na rodziców i zapytał :

-A jak zachowuje się w szkole?

Matka miała zmartwioną twarz i odpowiedziała:

-Nudzi się na lekcjach. Nauczyciele nie są dla niego autorytetem. Mówią o nim: „ ty niesforny chłopcze”. Ponadto  uważają go za ospałego.

Psychiatra powtórzył:

-Za ospałego? To może on nie wie co się na lekcji dzieje?

-Wie – broniła go matka.

-Nie jestem pewien.

Lekarz chwilę milczał   , a potem zapytał:

– Czy jest jeszcze coś u chłopca , co wam się nie podoba?

-Tak- odpowiedzieli obydwoje rodzice.

-To może najpierw pani.

-Albert  powtarza dwu lub trzykrotnie różne zdania – powiedziała kobieta .

Psychiatra poruszył się na krześle  i na twarzy pojawiło się ogromne zainteresowanie .

-Tak? A jak często się to zdarza ?

– Codziennie – odpowiedziała cichym głosem matka.

-Niedobrze – mruknął pod nosem lekarz, ale nie na tyle żeby było to niesłyszalne .

-Dlaczego niedobrze? – zapytała kobieta .

Lekarz z ociąganiem się rzekł:

-To jest  objaw zwany echolalią  i dodał : czasami występuje u osób opóźnionych umysłowo.

Kobieta  patrząc uważnie na lekarza natychmiast zapytała:

-To on jest opóźniony umysłowo?

-Jeszcze tego nie powiedziałem-  i  dodał  zwracając się do pana Hermana – pan chciał coś powiedzieć ?

Mężczyzna  rzekł:

-Tak. A propos nauczycieli . Kilka tygodni temu zatrudniliśmy nauczyciela . Drugiego dnia , po bardzo głośnej i ostrej wymianie zdań pomiędzy nimi , nasz Albert chwycił krzesło i rzucił nim w nauczyciela .

– I co?

– Nauczyciel miał obrażenia głowy , barku  i nie wrócił do pracy.

– I trudno się dziwić – powiedział cicho lekarz.

-To przecież dziecko – próbowała bronić  syna kobieta .

Psychiatra popatrzył na nią  długo i nic nie powiedział .

Po chwili rzekł :

-Przyprowadźcie chłopca.

Matka uchyliła drzwi zza których  odskoczyła służąca:

Pani Paulina zdenerwowała się i rzekła:

– Jeszcze raz przyłapię panią na podsłuchiwaniu, to zwolnię panią . A teraz proszę odejść.

Służąca  odpowiedziała coś w rodzaju „uhm” , co oznaczało, że przyjęła do wiadomości.

-Już idę po tego gamonia .

– Ile razy mówiłam, że nie wolno pani  odzywać się tak do niego.

-Dobrze, dobrze – usłyszała  z oddali korytarza .

Nie tyle pomyślała o Albercie,  ale  poczuła  przypływ miłości do niego. Z przeszłości  pojawiły się obrazy z okresu, kiedy był niemowlęciem  i   w pierwszych miesiącach  łapczywie czepiał się jej piersi, potem z braku pokarmu przeszła na karmienie sztuczne . Po roku zaczął chodzić i nieporadnie czepiał się jej sukienki . Często  podnosiła go na ręce  i całowała , a on mocno małymi rączkami  obejmował jej szyję. Bała się tej dzisiejszej wizyty profesora psychiatrii , aby nie odebrał jej nadziei na przyszłość dziecka . Najgorzej to było z jego mówieniem  i nagłym wpadaniem w złość , kiedy nie mógł chwycić powietrza w usta oraz robił się bardzo blady. Wierzyła, że małe dzieci mają swój ogromny potencjał  i mogą z biegiem czasu nadrobić pewne zaległości , bo nawet zaległe lekcje w szkole można odrobić później i nawet lepiej . Czuła , że on kocha ją również i nie tylko kiedy obejmuje ją mocno za szyję, ale wtedy gdy całuje w policzki mokrymi wargami, tak że czasami jest cała obśliniona , ale jest to miłe i pozostawia w człowieku   uczucie. To ono dodawało jej energii do działania, aby mu pomóc z tym mówieniem i z tą nerwowością. Wierzyła ,że nie ma sytuacji beznadziejnej, bo Albert według niej był takim małym indywidualistą , a to że przeciwstawiał się autorytetom, wynikało stąd, że dorosłych denerwowało, to jego opóźnione mówienie    i słaby kontakt z rówieśnikami .

Drzwi otworzyły się i  służąca wprowadziła chłopca  o  spokojnej  twarzy, ciemnych włosach uczesanych z przedziałkiem na lewą stronę ,  łagodnych  ciemnych oczach  . Ubrany był , jak na przyjście gości: w białą koszulę i marynarkę w kształcie surduta z trzema rzędami guzików   naszytych od szyi ku dołowi . Spodnie sięgały nieco niżej kolan, a  na stopach miał jasne buty .

Matka popatrzyła na niego i powiedziała ostrym tonem, jakby przewidując opór dziecka:

-Albert  ukłoń  się . To jest pan doktor.

Chłopiec   negująco pokręcił głową i opuścił ją, a wzrok utkwił w  dywanie. Psychiatra wyciągnął w jego kierunku prawą dłoń  i powiedział :

– Jestem  i chcę się z tobą przywitać .

Ponownie potrząsnął przecząco głową.

– No, to w takim razie powiedz, ile masz lat .

Cisza.

-Czy lubisz chodzić do szkoły?

Po raz trzeci potrząsnął przecząco głową. Psychiatra chwilę  zastanawiał się i zapytał:

-Słyszałem, że podoba się tobie kompas  z igłą magnetyczną, która sama wie, gdzie się poruszać.

Albert  trzykrotnie  powtórzył cicho zdanie:

-Kompas  wie ,gdzie się poruszać. Kompas wie , gdzie się poruszać. Kompas wie, gdzie się poruszać.

I wreszcie powiedział głośno:

-Kompas wie, gdzie się poruszać.

Lekarz uważnie przypatrywał się chłopcu  i z jego wyrazu  twarzy emanowała gotowość zadawania następnych pytań. Pochylił się ku  Albertowi   i  powiedział :

– A żołnierzyki lubisz ? A walki żołnierzy interesują cię?

Albert zbliżył się do lekarza, raptownym ruchem chwycił jego duży, czarny notes , podniósł ku górze i rzucił w kierunku psychiatry . Ten , gdyby nie odskoczył w bok otrzymałby uderzenie w głowę. Następnie  chłopiec odwrócił się w stronę matki, podbiegł do niej i przylgnął do jej ciała.

– Panie profesorze, my pana bardzo przepraszamy . Albert naprawdę nie chciał tego zrobić. On czasami działa tak nagle i spontanicznie, że  nie jesteśmy w stanie  wszystkiego przewidzieć do końca .

Doktor miał wyraz twarzy pokazujący zaskoczenie i urazę.  Popatrzył na obojga rodziców i powiedział:

-Otóż chciałbym państwu zakomunikować diagnozę na temat chłopca. Może nie będzie ona dla państwa miła, ale natomiast prawdziwa.

Rodzice z ogromną uwagą patrzyli na psychiatrę:

– Otóż chłopiec cierpi na niedorozwój umysłowy  z cechami echolalii i napadami agresywności.  Będzie miał problemy w szkole , najprawdopodobniej nie przejdzie do  wyższych klas, a o szkole średniej  można nawet nie myśleć. To wszystko , co mam o chłopcu do powiedzenia.

Pan Herman nieśmiało zapytał:

– A , leczenie. Może jakieś leczenie. Może wysłać go na jakąś kurację ?

Lekarz  popatrzył najpierw na chłopca, przesyłając mu wrogie spojrzenie , potem zwrócił się do jego ojca, mówiąc:

– Chłopiec nie ma żadnych szans .

-Żadnych nadziei na przyszłość , gdyby na przykład medycyna poczyniła postępy, albo… albo… nastąpił jakiś cud? –  zapytał  ojciec.

-Żadnych- odpowiedział krótko  psychiatra .

Rodzice popatrzyli na siebie ze smutkiem.

-To ja już będę wychodził – powiedział lekarz.

Rodzice ponownie popatrzyli na siebie , wiedząc co to oznacza .

-Herman, koperta –  rzekła pani Paulina.

Ojciec  wyciągnął  z  szuflady  kredensu biała kopertę z przygotowanym honorarium i położył  na stole przed lekarzem. Ten szybkim ruchem   pochwycił  kopertę i schował do kieszeni marynarki.

-Dziękuję. To ja już wychodzę – powiedział.

Pani Paulina poprosiła służącą o odprowadzenie lekarza, kiedy pan Herman wtrącił:

-Ja odprowadzę.

Albert nadal przylegał przytulony do matki . Po krótkiej chwili pan Herman wrócił, bo służąca  odprowadziła gościa do wyjścia. Powiedział do żony:

-Wiesz. Nie podobał mi się ten  psychiatra. Lekarz nigdy nie powinien odbierać pacjentowi nadziei .

-Mnie też się nie podobał- odpowiedziała kobieta .

Mocno przytuliła  syna do siebie, czule pocałowała w oba policzki i powiedziała:

– Czego oni od ciebie chcą .  Ja ciebie tak kocham , że zawsze będziesz mój , a co do przyszłości to jeszcze nie wiadomo. Moja intuicja podpowiada mi zupełnie co innego, niż to , o czy mówił lekarz.

Nagle posłyszała pukanie do drzwi . Ciekawa  podeszła do drzwi i otworzyła je. W drzwiach stał  psychiatra .

– O, przepraszam. Zapomniałem parasola . A tak naprawdę , pani Einstein to proszę  nie myśleć ,że on będzie w klasie na końcu .  Wasze nazwisko zaczyna się na literę E , a więc , będzie w dzienniku pewnie w pierwszej dziesiątce uczniów . Wyczytają go do tablicy : „ podejdź Albercie Einsteinie  i dodał :

-Szkoda tylko, że to taki ograniczony umysłowo chłopak.

Profesor ukłonił się z duża grzecznością , wziął parasol i wyszedł. Pani Einstein  mocno przytuliła swego syna. Chłopiec uniósł ku górze głowę i popatrzył w jej oczy .Żałowała, że tą  negatywną opinię słyszał jej syn. Postanowiła mu coś ważnego powiedzieć, aby zapamiętał na całe życia.

– Kocham ciebie i nigdy nie przestanę kochać, kimkolwiek będziesz.  Czuję ,że będziesz  kimś dobrym i  bardzo ważnym. Może kiedyś , jak będziesz dorosły , ktoś  zapamięta twoje imię i nazwisko: A l b e r t   E i n s t e i n.

I  nie wiedziała zupełnie, dlaczego to powiedziała.

Po chwili  pomyślała ,że podpowiedziała to jej   intuicja, nadzieja i miłość, w  które zawsze  wierzyła.

Opowiadanie nagrodzone I miejscem na Ogólnopolskim
Konkursie Literackim im. Profesora  Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza” Kraków 2014

 

                                                          Róża

  Była wiosna. Przyroda jakby obudziła się  zgodnie  ze swoim cyklem pór roku. Z ziemi wyrastała trawa ,  zazieleniły się krzewy , drzewa wypuszczały  pączki. Podziwiałem świat  i  pragnąłem zrobić coś ciekawego ,żeby   wyrwać się z mojego smutku, chandry, depresji, a może   o d e j ś c i a    z    t e g o   ś w i a t a.  W ostatnim czasie wiele spraw w mojej egzystencji  było nieudanych, nawet tragicznych. Postanowiłem odbić się od psychicznego dna i podjąć decyzję, która wniosłaby coś nowego w  moje życie.

Pomysł i decyzja  przyszły  szybko  i właśnie  tego  radosnego  dnia postanowiłem napisać reportaż  o dziewięcioletniej dziewczynce   imieniem Róża. Z rana wykonałem telefon do rodziców dziecka i już na wczesne  popołudnie byłem z nimi umówiony.  Mieszkali  na obrzeżach miasta  w murowanej plombie , która przylegała   do  parku z wysokimi drzewami, klombami, ławeczkami i niedużą fontanną.

Była godzina czwarta, kiedy przyjechałem na parking i  wysiadłem z samochodu. Podszedłem do frontowych drzwi   budynku, gdzie mieszkała dziewczynka z rodzicami.    Zadzwoniłem.  Serce biło mi mocniej i szybko , a różne   myśli   pojawiały się  szybko, jedna  po drugiej. Dziecko   z rodzicami widziałem   kilka  lat  temu. Drzwi otworzyły się   i powitała mnie  piękna  kobieta  , ubrana w  obcisłą sukienkę  w drobne kwiaty z długimi jasnoblond włosami  i niebieskimi jak chabry oczyma, którą pamiętałem jako matkę  dziewczynki.

– Niech pan  wejdzie-powiedziała z uśmiechem.

-Dziękuję, że wyraziła pani zgodę na wywiad i  napisanie reportażu.

– To ja dziękuję. Róża to jest takie wyjątkowe, a zarazem cudowne dziecko. Człowiek jak nie ma czegoś  jednego to ma coś  drugie. Rozumie pan?

-Tak –odrzekłem krótko, ale nie wiedziałem, czy mówiła o dziecku, czy o sobie.

Wszedłem  do pokoju, w którym  siedziała przy stole dziewczynka   i rysowała , nie odrywając wzroku od kartki.

Matka popatrzyła na mnie  i jakby chciała usprawiedliwić córkę,  rzekła:

-Ona tak zawsze. Kiedy poświęci się swojej  czynności, to nie można jej od niej  oderwać .

Popatrzyłem  uważnie na dziewczynkę .

Siedziała z pochyloną głową. Jasnoblond włosy  zwisały swobodnie, sięgały ramion  i były równo przycięte. Zrobiłem dwa  kroki w bok i zobaczyłem, że z tyłu głowy jej włosy  rosną nisko , w linii prostej  poprzez kark , sięgają prawie grzbietu. Teraz wyczuła moją obecność i podniosła głowę,  która  była nieco wydłużona i skośnie ustawiona . Pierwsze wrażenie było zaskakujące, mimo, że dziewczynkę znałem. Miała zniekształconą, asymetryczną twarz. Ta asymetria dotyczyła  przesunięcia prawego oka ku dołowi , a właściwie nie oka, bo nie było tam gałki ocznej. Wąska szpara powiekowa przebiegała skośnie , ku dołowi. Nos o szerokiej podstawie skrzywiony był w stronę prawą  i  ta jego cześć nie miała nozdrzy. Blizna z lekkim zniekształceniem skóry  na górnej wardze była    wynikiem operacji rozszczepienia  podniebienia. Oko lewe przesunięte nieco w bok ku uchu , przy braku prawego oka  robiło wrażenie oka  Cyklopa. Uszy osadzone były nisko, bliżej ramion , niż czubka głowy, a kształt małżowin niesymetryczny.

Przypomniało mi się coś  z początków mojej opieki nad nią, kiedy była jeszcze niemowlęciem, a mianowicie to, że   rozpoznano u niej zespół genetyczny  Goldenhara . Utrata krótkiego ramienia chromosomu pięć w każdej komórce  dziecka powodowała jej defekty twarzy  i reszty ciała. W krótkiej chwili uświadomiłem sobie, co oznacza piękno symetrii w budowie każdego zdrowego człowieka. Częstą  cechą zespołu  było  opóźnienie psychoruchowe.

Nagle dziewczynka uśmiechnęła się do mnie, symetrycznie rozciągając usta , a    w jej  lewym oku dostrzegłem iskierkę zainteresowania moją osobą i radości. Chwilę  przypatrywała mi się, następnie ponownie opuściła głowę,  aby patrzeć na obrus  z wzorami kolorowych kwiatów.

-Niech pan doktor siada. Pamięta pan jaka ona była mała, kiedy  się urodziła ?

-Tak. Pamiętam –odpowiedziałem zdecydowanym głosem.

-Zaraz przyniosę album  zdjęć fotograficznych   Róży –powiedziała kobieta.

Podeszła do komody i wyciągnęła podłużny   album  z jasną okładką,  fotografią słońca, plaży i morza. Spojrzałem na dziewczynkę. Nadal siedziała z pochyloną głową. Nie wiedziałem zupełnie jaki jest jej rozwój psychiczny. Bałem się  niekorzystnej  oceny. Pochyliłem również  głowę, aby matka nie zauważyła, że  przyglądam się   małej.

Kobieta przyniosła prostokątny album. Położyła go  na stole i otworzyła.

-O! To jest zdjęcie usg , kiedy Róża żyła  jeszcze w moim brzuchu. Rozpoznawano wady  u dziecka ,a było to na 4 tygodnie przed porodem.

Kobieta przewróciła stronę w albumie. Dziewczynka uniosła głowę i patrzyła na matkę .

-A to jest Róża po urodzeniu, kiedy była noworodkiem.

Kiwnąłem głową.

-Tak. Cierpieliśmy z powodu każdej  wady  dziecka.

Kobieta spojrzała na dziewczynkę, następnie na mnie i rzekła :

-Widzę ,że patrzy pan na nią. Zmieniła się od czasu , kiedy się widzieliście.

Sięgnąłem do torby , aby wyciągnąć notes i długopis,  ten ostatni  nie był mój, tylko koleżanki  i   miał kolor różowy.

Nagle dziewczynka wstała od stołu. Podeszła do mnie i drobną dłonią chwyciła   za  mój długopis. Matka zauważyła to i rzekła:

-Niech pan jej na chwilę pożyczy tego  długopisu. Ona lubi wszystko , co różowe.

Dałem jej długopis , a ona pobiegła i ponownie siadła przy stole. Kiedy stała nie odbiegała wzrostem od rówieśnic. Miała spadające na ramiona włosy, kolorową sukienkę .Wyglądała  bardzo zadbana .

Nie mogłem powstrzymać się od uwagi:

– Bardzo dobrze pani się nią zajmuje. Jaki ma pani zawód?

Spojrzała na mnie z lekką dezaprobatą, mówiąc:

-Myślałam , że pan  pamięta. Ukończyłam pedagogikę specjalną i pracuję  w przedszkolu  integracyjnym, gdzie są również    dzieci upośledzone.

-Róża też tam uczęszcza?- zapytałem.

Popatrzyła na mnie z obrazą i rzekła:

-Ona ma dziewięć lat i uczęszcza do  szkoły  – powiedziała dumnie.

-Przepraszam.

-Nic nie szkodzi. Nie pan pierwszy pyta. Niektórzy , też o to pytają.

Kobieta  oderwała ode mnie wzrok i popatrzyła na album ze zdjęciami. Trwało to kilka chwil. Myślała o czymś  intensywnie. Spojrzała na mnie. Czułem, że  w tym spojrzeniu było coś niesamowitego , zagadkowego i smutnego. Uśmiechnęła się i powoli  mówiła:

– Czasami zastanawiam się dlaczego Róża urodziła się  taka .Czy rozumie pan moje odczucie?

– Rozumiem.

Kontynuowała rozmowę:

-Widzi pan, w  otaczającej  nas  rzeczywistości wszystko co jest i wydarza się ma swoją logikę, początek i koniec, może nie to, lepiej powiem inaczej , wszystko ma  przyczynę i  skutek…Czy nie tak?

-Tak-odpowiedziałem  krótko, aby  nie przerywać jej wypowiedzi.

Spojrzała na mnie z większym zaufaniem i  powiedziała:

-Mam  swoją teorię dlaczego Róża  urodziła się taka jaka jest, ale ta teoria nie jest  naukowa. Czy pan mnie wysłucha?

-Tak.

Lekko uśmiechnęła się, w tym uśmiechu kryło się już nie wahanie, ale nieśmiałość  i delikatność.

-No, to powiem panu o moich rozterkach i teoriach. Niech się pan tylko nie śmieje. Obieca pan, że nie będzie się pan śmiał?

-Oczywiście. Obiecuję –rzekłem bez wahania.

Przewertowała  w albumie dwie strony, ale  wstecz i rzekła cichym  głosem:

-O! Tutaj jest zdjęcie z naszego ślubu. Jeszcze przed urodzeniem Róży. Widzi pan doktor, że ludzie wznosili toasty z życzeniami .Wszyscy byliśmy po wielu kieliszkach wina i w świetnych nastrojach. Goście  życzyli nam szybko dziecka, a  wie pan  co ja wówczas odpowiedziałam ?

-Nie.

Twarz kobiety zrobiła się poważna i rzekła:

-Powiedziałam, że  pragnę bardzo  dziecka  i będę się cieszyć każdym dzieckiem , nawet ułomnym.

Byłem zaskoczony tą wiadomością i natychmiast   odpowiedziałem:

-Dlaczego pani tak powiedziała ?

Zmarszczyła czoło i rzekła:

-Wie pan sama do tej pory  nie wiem , dlaczego tak  powiedziałam. Bardzo chciałam mieć zawsze  dziecko i wiedziałam ,że ucieszę się z każdego urodzonego przeze mnie dziecka, ale …, może tak powiedziałam , bo pracowałam z takimi dziećmi, a one są też takie kochane… naprawdę nie wiem, dlaczego tak powiedziałam.

-Dziwne – skomentowałem.

Spojrzała na mnie i  zapytała:

-Czy mogło być to przyczyną  naszego nieszczęścia i cierpienia?

-Nie. Absolutnie, nie-odpowiedziałem z pewnością i pomyślałem ,że przypisywanie sobie przyczyny nieszczęścia  zdarza się  często , kiedy rodzice obwiniają się o chorobę dziecka .

Popatrzyła na mnie  chwilę, uniosła prawą dłoń i wyprostowała serdeczny palec, jakby chciała coś ważnego powiedzieć .

-A wie pan co jeszcze się zdarzyło ?

-Nie.

-Otrzymaliśmy w prezencie  ślubnym krzyże. Kilka krzyży. O, niech pan popatrzy ten, który wisi nad drzwiami to też ślubny prezent, ale były też krzyże stojące ze świecami, krzyże na witrażu , mały złoty  medalik dla dziecka  w postaci krzyżyka ze  złotym łańcuszkiem. Niektórzy mówią ,że jeśli w prezencie otrzyma się krzyż to takie jest życie, ciężkie i z krzyżem na plecach. Czy pan doktor myśli, że to jest prawda?

Natychmiast  pokręciłem przecząco głową i odpowiedziałem:

-Nie. To nie ma związku. Widziałem tyle dzieci z ciężkimi schorzeniami, cierpiące rodziny ,ale mobilizujące się do działania,  ci ludzie nie mieli prezentowanych przedtem krzyży. To są zbiegi okoliczności , a my dorabiamy niesłusznie  nieprawdziwą filozofię.

Kobieta spojrzała na mnie z uwagą, a ja nie wiedziałem, czy przyjęła moją opinię za słuszną.

Nagle zaczęła mówić:

-Bo widzi pan doktor, bo najgorzej , kiedy jest coś z głową. Ten brak oka,  nierówny nos i nierówna twarz …

Kobieta przyglądała mi się uważnie, ponownie przewertowała kilka stron albumu zdjęciowego   i rzekła:

-Tak poważnie z takim skupieniem to pewnie myślał pan o sercu. Tutaj  jest zdjęcie, kiedy Róża ma trzy miesiące. Bardzo męczyła się podczas jedzenia, a na ustach i pod nosem był siny trójkąt. Widzi pan doktor na tym zdjęciu?

Pochyliłem się i zobaczyłem istotne zasinienie ust oraz skóry pod nosem .

-Tak, widzę –odpowiedziałem pewnym głosem.

-A dlaczego daliście dziewczynce na imię Róża?

Matka uśmiechnęła się i odpowiedziała:

-Kiedy po urodzeniu  przywieźliśmy ją do domu i popatrzeliśmy  na nią z rodziną i przyjaciółmi , zapytałam jak jej damy na imię …

-I co?

-Właśnie . Ktoś z przyjaciół,  patrząc na nią,  powiedział :” to musi być ładne imię  , a nawet bardzo ładne …, „.Na to ja zapytałam:” To jakie  dać jej imię ?”. Wówczas ta osoba    odpowiedziała :”Róża. Tylko  Róża „ .  I tak zostało. I może dlatego jest cudowna?

Dziewczynka wyciągnęła  rękę w  kierunku mojego notatnika  i zbliżyła się do mnie.

-Ona chce od pana  kartkę. Niech pan jej ją da.

Wyrwałem kartkę A4  z notatnika i podałem dziewczynce .  Natychmiast porwała ją i jak pies ze swoją zdobyczą szybko odeszła ode mnie. Rozłożyła kartkę na stole, siadła na krześle,    wzięła do prawej dłoni  mój różowy długopis i zaczęła rysować .

-Ona umie rysować ?-zapytałem kobietę .

Kobieta popatrzyła na mnie i z  zagadkowym uśmiechem powiedziała:

-Nie tylko to umie. Zobaczy pan ….

Kiedy  to rzekła  nadal patrzyła na mnie i nie skończyła zdania , aby wzbudzić moją ciekawość.

– Pamiętam ,że kierowałem  Różę  na zabieg operacyjny serca. Kiedy to było? – zapytałem.

– W szóstym miesiącu życia. Róża ogromnie męczyła się podczas jedzenia , po dwudziestu , a czasami trzydziestu mililitrach mleka musiała przerywać jedzenie, aby zaczerpnąć powietrza. Wówczas szybko  oddychała , jak biegnący piesek. Szary trójkąt wokół ust zaczął zmieniać kolor na siny,   kolor ciemnej śliwki, pozostała część twarzy robiła się blada , na czole wystąpiły krople   potu     –powiedziała matka i zaczęła przekładać kartki w albumie.

Po trzech kartkach zaprzestała wertować i rzekła:

– O! Proszę popatrzyć na te dwa zdjęcia. Przed operacją zdjęcie po lewej stronie, po operacji po prawej i nie widać tutaj sinego trójkąta wokół ust.

Spojrzałem, rzeczywiście zdjęcie po prawej stronie różniło się od  tego  po lewej.

– W jakim była  wówczas wieku?

–  Równo sześć miesięcy.- odpowiedziała szybko kobieta.

Przypatrywałem się dokładnie obu zdjęciom i zapytałem:

-Czy po operacji zaczęła przybierać na wadze?

-Oczywiście. Dobrze pan zobaczył na zdjęciu ,że  jej twarz nie była taka  szczupła. To zdjęcie zrobiliśmy w miesiąc po operacji. Przybrała na masie ciała ponad 700 gramów  i zrobiła się bardziej żywotna .

W tym czasie Róża pochylona nad kartką rysowała długie linie i łączyła je . Powyżej tych linii narysowała twór owalny , któremu dorysowała oczy, nos  i usta  długie i wygięte w uśmiechu, aż po brzegi uszu.   Przeniosłem wzrok z kartki na dziewczynkę. Ku mojemu zdziwieniu miała  prawidłową linię warg  i symetryczny kształt ust.

-Operacje rozszczepu  wargi miała  wykonane po operacji serca?

-Tak. Najpierw chcieliśmy , aby miała naprawione serce, aby później znosiła dalsze operacje i dodała – dwa  zabiegi na podniebieniu i wardze przyniosły , jak pan widzi, rewelacyjne efekty.

Matka uśmiechnęła się . Dziewczynka oderwała wzrok od kartki i pilnie przyglądała  się  matce, która powiedziała:

-O! Widzi pan .Teraz odwzajemnia uśmiech .

Po chwili dziewczynka ponownie zaczęła rysować.

Spojrzałem na rysunek. Dziewczynka narysowała  osobę w dużych butach , zaokrąglonych z przodu.

Matka zauważyła moje zdziwienie i powiedziała:

-To jest tata Róży.

-Dlaczego?

-Ma na stopach buty. Mnie rysuje  z pięcioma palcami , ponieważ w domu chodzę  w plastikowych klapkach z odsłoniętym przodem.

Uśmiechnąłem się , ponieważ w rysunku była logika no…i ten ogromny uśmiech.

-Ona nam daje dużo radości ,ale największe jej sukcesy to fotografia i filmy.

Nagle dziewczynka  wstała i poszła do kuchni.

Matka dziecka przysunęła się z krzesłem do mnie i rzekła:

-Pewnie poszła  , aby  z kuchennej komody wybrać kilka rysunków i nam  pokazać.

Kobieta jeszcze bardziej przysunęła się  i powiedziała cichym głosem,  odwracając  twarz do mojej:

-A wie pan , czego ja się najbardziej boję?

-Nie.

– Boję się śmierci .Śmierć jest najgorsza. Człowiek jest i nagle człowieka nie ma. Nie istnieje. Bardzo bałem się o Różę  , kiedy zachorowała na zapalenie płuc , a potem, kiedy  miała operację serca , nawet przy zabiegu chirurgicznym podniebienia i wargi bałam się o nią , bo przecież dostawała narkozę .

-I bała się pani tej narkozy?

-Tak. Narkoza jest dziwna .Większość ludzi wybudza się z niej , ale zdarzają się przypadki ,że ktoś się nie wybudzi. Nigdy  w życiu nie wiadomo na kogo trafi.

Słychać było z kuchni  drobne hałasy i  szelesty.

-Szuka najlepszych rysunków –powiedziała kobieta.

Na chwile zadumała się i popatrzyła mi w oczy. Twarz miała skupioną , a źrenice szerokie . Przyglądała  mi się uważnie .Przez moment dostrzegłem w jej twarzy wahanie , tak jakby zastanawiała się , czy powiedzieć mi coś , co było dla niej ważne, czy też milczeć .

Jeszcze bardziej zbliżyła swoją twarz do mojej i cicho powiedziała , tak aby jej córka nie usłyszała  nic z rozmowy.

-Chcę panu coś ważnego powiedzieć . Bardzo cierpimy z mężem  z powodu choroby naszego dziecka , ale równocześnie cieszymy się ,że jest z nami . Najgorsza jest śmierć. Róża daje nam tyle radości.  Z niej  jest dobry człowiek.  I wie pan co pomyślałam?

-Nie.

Jeszcze bardziej zbliżyła się do mnie. Twarz jej spoważniała . Zmarszczyła czoło i rzekła:

– Istnienie człowieka  z cierpieniem jest zawsze lepsze niż śmierć . Czy pan rozumie ?

-Tak- odpowiedziałem krótko i na potwierdzenie skinąłem głową.

Czułem ,że  wypowiedzenie tego stwierdzenia było dla niej bardzo ważne.

Nagle Róża  weszła do pokoju. Trzymała w ręku  kilka kolorowych kartek formatu A4 . Podeszła do nas i położyła  je  na stole. Spojrzała na nas. Wydawało mi się ,że  w jej oczach była   radość i  duma.

-No, niech pan popatrzy na te rysunki .

Były cztery rysunki. Każdy  z nich dokładnie obejrzałem.  Robiły niesamowite wrażenie .

-Czy podobają się panu ?-zapytała matka.

-Tak.

-Dlaczego?

-To jest piękne.

-Ale dlaczego ?-powtórzyła pytanie .

Natychmiast odpowiedziałem , co czułem:

-Widzę    smukłe i długie postaci ludzi,   wysokie latarnie, drzewa sięgające prawie  błękitnego nieba , w oddali  żółtopomarańczowe  słońce  z promieniami padającymi na wszystko co wokoło, na kartce nie było miejsca wolnego od koloru, bo wszystko, wysmukłe  kolorowe  w odcieniach delikatnych pasteli. Obraz wyglądał tak jakby  wszystko pięło się ku przestrzeni  wszechświata , ku słońcu i niebu , a może nawet uciekało, jak  znikające  galaktyki.

Kobieta słuchała uważnie.

Róża przyglądała mi się  nieśmiało, potem  jakby zawstydzona, uśmiechnęła się .

Nagle z pokoju  obok wszedł mężczyzna   z małym dzieckiem na ręku.

-Kto to jest?-zapytałem.

-Mój mąż z Adrianem . Chłopiec ma  dwa  lata. Zaraz będzie dziecko jadło obiad.

-Może ja już pójdę?-zaproponowałem nieśmiało, aczkolwiek wcale nie miałem ochoty odchodzić.

Kobieta jakby to wyczuła i rzekła:

-Chodźmy z Różą  na skwer . Pokażę panu w jaki sposób fotografuje i nagrywa ruch przyrody.

-Ruch przyrody?

-Tak.

Wyszliśmy z mieszkania na dziedziniec, a potem na skwer. Było to okrągłe patio otoczone drzewami , z drewnianymi ławkami , a w środku    mała fontanna. Wyrzucała  strumienie, rozpryskujące się , a  krople   w słońcu miały   kolory tęczy .

Róża podeszła do matki i wyciągnęła rękę.

-Tak, tak. wiem o co ci chodzi. Zabrałam twój smartfon.

Kobieta wyciągnęła z kieszeni  smartfon i podała dziewczynce. Róża chwyciła aparat  i biegle wprowadzała  palcami odpowiednie  aplikacje. Podeszła do fontanny  i  nagrywała ruch padających kolorowych strumieni. Minęło kilka minut, kiedy podeszła na skraj skwerku. Położyła się pod drzewami  ,a  w górę wznosiła aparat.

-Co ona robi?-zapytałam z niepokojem, wskazując na dziewczynkę.

-Fotografuje od ziemi   drzewa,  od korzeni , trzymając aparat blisko  przy pniu. Taki ma sposób fotografowania.

Po kwadransie wracaliśmy do domu.  Kiedy weszliśmy do mieszkania matka dziecka wyciągnęła dwa albumy ze zdjęciami fotograficznymi.

-O!  W tym albumie  sfotografowana  jest przyroda  z czterech pór roku. Drugi album to zdjęcia naszego skweru, drzew  , krzewów i trawy  rano, w południe, po południu i wieczorem. Jak wszystko zmienia się od czasu dnia i pór roku –powiedziała matka.

Przeglądałem z uwagą i zachwytem zdjęcia.

Kobieta zapytała:

-Czy się to panu podoba?

-Tak. Wszystko  jest  inne ,niż w rzeczywistości: długie, smukłe, pociągle  , dostojne  i przypominające obrazy El Greco .

Obok z sąsiedniego pokoju dochodziły dźwięki zabawy brata dziewczynki z ojcem.

-Chłopczyk jest obok? Zapytałem i popatrzyłem długo kobiecie w oczy.

Uśmiechnęła się  i jakby zgadła to , o co nie śmiałem ją zapytać.

-Pomyślał pan , czy baliśmy się mieć następne dziecko? Czy to następne będzie zdrowe?

Zgadła moje myśli, a ja skinąłem głową.

-Życie to nie tylko to co my zdecydujemy, ale i los, i przypadek. Należy mieć zawsze nadzieję i wiarę ,że nam się  uda. A wie pan co jest najważniejsze  w życiu?

Zrobiła chwilę przerwy w rozmowie i patrzyła na mnie.

-Nie. Tak naprawdę nie wiem. Każdy ma swoje własne wybory.

Pokręciła przecząco głową i rzekła:

–  Najważniejsza  jest miłość i nie tylko w życiu , ale poza nim , nawet w wieczności. Jednak żyjmy,  bo mówiłam panu, że jakiekolwiek to życie jest, tyle  w nim cierpienia, bólu , udręki  i żalu, ale  warto żyć dla miłości. Róża  nam daje tyle miłości i nadziei .

Podeszła do  córki, siedzącej przy stole i pochylonej nad swoimi artystycznymi  zdjęciami. Objęła jej tułów obiema rękoma i pocałowała w głowę. Dziewczynka odwzajemniła pocałunek.

Po chwili kobieta  rzekła:

– Pamięta pan, co panu powiedziałam przedtem?

Skinąłem głową , bo nie  śmiałem przerywać jej słów .

– Istnienie    nawet z cierpieniem jest lepsze od nieistnienia . I wie pan teraz dlaczego?

Pokręciłem przecząco głową .

– Jest miłość .Prawdziwa  miłość jest wieczna.

Popatrzyłem  na  dziecko i kobietę  z ogromną uwagą. Czułem ich uczucie. Ja też miałem kogo kochać. Schowałem do torby notes i pożegnałem się. Zakończyłem  reporterską   wizytę i wyszedłem.

Ten dzień odmienił moje życie. Nie wiedziałem, gdzie  podziały się gdzie moje troski, zły nastrój, przygnębienie.

Pomyślałem ,że istnienie jest lepsze niż nieistnienie.

                     Opowiadanie   nagrodzone  III miejscem w V Edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego Profesora A. Szczeklika „Przychodzi wena  do  lekarza „ Kraków 2016