III nagroda w kategorii poezja w VI edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetycko-Prozatorskiego „Puls Słowa” 2015 r.
Na rozstajach (*)
dokądś
dokądkolwiek
donikąd
wędrowny zegarmistrz
udaje się w drogę
by nastawiać zegary
przed nadejściem kolejnego stycznia
przewiduje huk roboty
i wyrusza spośród kwitnących jeszcze malw
podobny ptakom wzlatującym
na ciepłych noszeniach
kołysze budzikiem
pod dyktando którego
dobierze kąty między wskazówkami
na kościołach i ratuszach
gdy wróci na rozstaje
w porze kiełkowania
ludzie powiedzą że ma moc
nakręcania zegarów słonecznych
(*) – patrząc na obraz Krzysztofa Kosowskiego z AMUN, grudzień 2014 r.
Portret
całej sylwetki
lecz nie majestatyczny
szkicowany oszczędną kreską
oddaje jednak jakąś dramaturgię
głowa nieco odwrócona od widza
ręce jakby odrzucone od ciała
podziwiany przez tłum
nie koneserów wszakże
lecz ciekawskich
na ulicznym wernisażu
kakofonia klaksonów
nie umila kontemplacji
autor
malarz nieznany
ze szkoły minimalistów
rozmiar
180 x 100
technika
kreda na asfalcie
listopad 2014 r.
Przedwiośnie
błotnisty plac boju
po niedawnej bitwie
na śnieżki
zwłoki bałwanów
w rozkładzie
już i hełmy
zaczynają im rdzewieć
na miejskie skwery
nie da się wejść
watahy psów
zaznaczyły tu swoją obecność
ale krokus i przebiśnieg
robią co mogą
pali się wieś
nie
znowu wypalają trawę
i tylko jej to nie szkodzi
cała reszta dusi się i płonie
we śnie
dym okadza
chłodne jeszcze słońce
zasnuwa miejscowe tajemnice
wilga i skowronek
próbują jednak coś obwieścić
lód sam resztkami sił
chwytając się brzegu
ciągle trzyma w objęciach butelki
po piwie
bez żadnych wiadomości w środku
za to wierzba i leszczyna
piszą złotym pyłkiem
na wodzie
luty 2015 r.
Cristoforoz
Cynocefal
reprobus
tak go nazywano
nim rzekomo przeniósł
nim jak kafar
wbił go w dno Jordanu
ciężar świata
zatem Atlas tamtych stron
chociaż tylko na czas przejścia brodu
kołysze się pod lusterkiem
czasem wplątany w różaniec
wplątany w niechciany być może patronat
można wypić
można wdepnąć
można wypić i wdepnąć
ochroni
choć nikt go o to nie pytał
gdy ginął męczeńską śmiercią
gdzieś w Licji w roku 250
październik 2014 r.
Wyróżnienie w kategorii proza, w VI edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetycko-Prozatorskiego „Puls Słowa” 2015 r.
Pod zegarem
Bar Restauracyjny Pod Zegarem w Słabicach. Zapach papierosów i przypalonego oleju, śledzia z cebulką, piwa i łatwo rozlewającej się w drżących dłoniach wódki. Na ścianach boazeria z bejcowanej na brąz sklejki. Bufet zamknięty w półkole, od strony sali również wyłożony boazerią, blat bez śladu pierwotnej politury, gdzieniegdzie wytarty do gołej deski. Stoliki metalowe nakryte płytą wiórową, obite na brzegach niebieską plastikową taśmą, którą można wyjąć z wyżłobienia w płycie, przeciągnąć komuś w słusznym gniewie po plecach i z powrotem włożyć na miejsce (pamięć o kilku takich wydarzeniach trwa wśród bywalców lokalu i miejscowych stróżów prawa). Krzesła również metalowe, prawie w całości oplecione grubą różnobarwną żyłką. Na ścianie za bufetem butelki z kolorową zawartością; pod każdą butelką trójkątna połowa zwykłej serwetki z wypisaną ceną. Przejście na zaplecze oddzielone zasłoną z koralików nanizanych na sznurki. Przy drzwiach szatnia z unoszoną ku górze ladą składająca się z metalowych wieszaków na zawiasach przymocowanych do ściany. Obok wejście do toalety. Pusto. Półmrok mimo południowej pory.
Za oknem małomiasteczkowy rynek, także pusty. Puste wyloty uliczek przy wierzchołkach jego kwadratu. Na środku skwer z herbem ułożonym z roślinnej mozaiki. Wokół ławki i betonowe kosze na śmieci. Po jednej stronie, przy ratuszu, zatoka dla samochodów z trzema zaparkowanymi autami produkcji chyba jeszcze zachodnioniemieckiej. Wzdłuż jednej z pierzei rynku oprócz baru sklep, kiosk, punkt apteczny i poczta. Pogoda słoneczna, wskazówki ratuszowego zegara tuż przed dwunastą.
Nagle za witryną baru, między literami jego nazwy przesuwa się szybko jakaś postać. Niewidzialna przez chwilę ręka naciska klamkę. Wchodzi niejaki Marcel, zamyka drzwi i mówi głosem suchym, ochrypłym, spragnionym kąpieli w wysokiej aż po czubek nosa pianie:
– Jedno duże!
To banalne zamówienie wydaje się wprawiać wszystko w ruch – wskazówka zegara przesuwa się o minutę, rozlega się pierwsze z jego dwunastu uderzeń, szeleszczą koraliki w zasłonie, wchodzi bufetowa, zaczyna szumieć piwo, ulicą przejeżdża policyjny samochód. W tym czasie pochylony nad zagłębieniem dłoni Marcel odlicza należność.
Jakiegoż to układu równań różniczkowych należałoby użyć, ilu ambitnych doktorantów fizyki zatrudnić, aby opisać skomplikowane parametry ruchu punktów na kuflu, gdy Marcel niemal równocześnie porusza się ruchem postępowym i obrotowym, a samo naczynie kreśli jeszcze łuk przelewając zawartość w trzewia spragnionego człowieka. Kiedy Marcel dociera do stolika, po szkle spływają tylko resztki piany, ale fizycy nie pojawiają się, chyba że przejazdem w kierunku jezior mazurskich. Zresztą kto tam wie jacy ludzie ciągną łódki na przyczepach na początku wakacji.
W barze Pod Zegarem pojawia się za to Dżinks. To jego właśnie po starej znajomości podwiózł z niedalekiego Zakładu Karnego Nr 89 widziany za oknem radiowóz. Tylko Pod Zegarem można było bowiem należycie spożytkować większą część „wypiski”. Dżinks odbył karę za bójkę z użyciem owego plastikowego narzędzia zdobiącego stoły barowe posługując się nim prawie jak jakimś znanym z Wejścia Smoka nunczakiem. Spowodował tym dość liczne obrażenia ciała u pewnego kierowcy ciężarówki, który jadąc tranzytem zboczył z drogi na kiełbasę z rusztu. A że do bójki doszło „bez dania racji”, po zaczepce Dżinksa, w którym po alkoholu rosła zawsze chęć obrony własnego terytorium przed obcymi – trzeba było odpokutować.
W chwili, w której Dżinks przekracza próg baru, Marcel właśnie przeciąga się i zakłada ręce za głowę. Czynności te i w ogóle południową siestę umożliwia mu bezrobocie strukturalne panujące w okolicy oraz godność osobista nakazująca niepodejmowanie pewnych niehonorowych prac. Dzisiaj jednak matka – jego, rzec można, sponsor strategiczny – straciła część ze swej anielskiej cierpliwości, jak nic nie robisz, to chociaż byś mieszkanie pomalował. Wynosił więc Marcel przez bite d w i e godziny meble z pokoju, kuchni i sieni, dwa też pragnienia – piwa i towarzystwa przywiodły go do baru.
Oba zostały zaspokojone, bo oprócz wypicia piwa udało się jeszcze spotkać przyjaciela wiernego od czasów, kiedy śmieszyły przygody Pixie i Dixie. Dżinksowi pomimo upływu lat pozostały te same kocie ruchy, którym zawdzięczał „ksywkę”. Wypili po kuflu (Marcel zamówił tym razem „małe”) i rozeszli się po krótkiej rozmowie, podczas której Dżinks w kilka minut streścił ostatni fragment swego życiorysu. Następne spotkanie umówili u Marcela.
Nazajutrz tuż przed zmierzchem Dżinks szedł do domu Marcela na skróty granicą między warzywnikami ostatnich zabudowań miejskich a łąkami należącymi do sąsiedniej wsi. Rosa posrebrzyła nieco trawę i chwasty na miedzy i Dżinks idąc zostawił za sobą pas ciemniejszej zieleni. Zamoczył płócienne buty i końce nogawek.
Usiedli na podwórzu przed domem, zaćmili papierosy. Dżinks postanowił wtajemniczyć Marcela w plany, które snuł od ostatnich dni odsiadki, szybko nabierając wiedzy mimochodem przekazywanej w rozmowach pensjonariuszy odzianych w bluzy z napisem ZK Nr 89. Najwięcej dowiadywał się od recydywistów, bo jak wiadomo, uczymy się na błędach.
– Więc ( zasada nierozpoczynania zdań od „więc” najwyraźniej nie była tematem rozmów osadzonych),więc na początek najlepiej będzie obrobić pocztę – powiedział „na początek”, ponieważ jak dobry szachista przewidywał dalsze ruchy i oczyma duszy widział siebie wynoszącego wór pieniędzy z oddziału Banku Spółdzielczego.
– Wieczorem poczciarka jest sama i liczy kasę – kontynuował, wtedy wpadamy, zabieramy forsę i dzielimy się dopiero jak sprawa przyschnie. A będzie tego sporo, bo wieczorem na poczcie masz już utarg z kiosku i ze sklepu.
W miarę jak Dżinks uszczegóławiał plan, do Marcela docierała jego logika. Po paru dniach przystał na współudział, zaakceptował także naturalne przywództwo kumpla. Dżinks mógł więc rozdzielać zadania:
– Weź jedź do Mławy i kup dwie pary najtańszych ciemnych okularów i pończochy, żeby było co dla niepoznaki na głowę włożyć.
Okulary Marcel, owszem, kupił, ale o pończochach mu się jakoś zapomniało, może dlatego, że się trochę wstydził. Dokonał jednak tego zakupu w Słabicach, nie bez trudności:
– Ma pani damskie pończochy? – zapytał pochylony w kierunku okienka kiosku.
– Może o rajstopy ci chodzi? Mini, midi, maxi. Dla dziewczyny? Bo jak dla matki, to maxi z klinem…
– No… żeby pasowały… – odparł bezradnie, przytłoczony ilością szczegółów. Nabył dwie pary midi, cielistych, z lycrą, stopniowo naprowadzany na wybór przez kioskarkę.
Tak zlekceważywszy zasady konspiracji, z rękoma spoconymi z emocji, ukrył wszystkie zakupy na strychu. By nie wzbudzać dalszych podejrzeń sprawnie skończył sprzątanie po malowaniu i ustawił meble. Wieczorem jednak, gdy położył się już do łóżka, matka zarzuciła delikatną sieć:
– Zbyszek (tak, Zbyszek, żaden Marcel znany przez szemrane towarzystwo spod Zegara ), Zbyszek, a komu ty żeś dzisiej w budce rajstopy kupował?
Tym razem Marcel oblał się potem od stóp do głów i usiłował błyskawicznie wymyślić jakąś legendę; udał nawet, że budzi się z pierwszego snu:
– A, takiej tam jednej z Mławy…
– To żenić się będziesz?… bez szkoły, bez roboty?… Z drugiej strony mógłbyś się już ustatkować.
– Za wcześnie o tym gadać, śpię!
Marcel stanowczo nie widział się w roli pchającego wózek z dzieckiem, w tej chwili czuł już niemal ciężar pocztowych worków wypełnionych pieniędzmi. Przecież pojutrze, w piątek marzenie ma się spełnić.
Spotkali się w bramie domu, którego parter zajmowała poczta, tuż przed jej zamknięciem. Wcześniej Dżinks przekonał się, że nie ma tam już żadnego klienta. Założyli maski z rajstop na głowy, na to okulary i wtargnęli do urzędu z odpustowymi pistoletami w rękach. Dżinks wrzasnął dziwnie zmienionym głosem wcale się o tę zmianę nie starając:
– Dawaj całą forsę, ale to już!!!
Kobieta zdrętwiała i oniemiała, może z myślą, że ją tu zabiją na dwa miesiące przed upragnioną emeryturą. Dżinks podbiegł więc do drzwiczek oddzielających część służbową od reszty poczty; były uchylone, z kluczami w zamku, bo urzędniczka miała już zamykać, ale po coś wróciła.
Szybko, nerwowymi ruchami, upuszczając niektóre monety, Dżinks opróżniał szufladę z bilonu. Metodą prób i błędów otworzył szafę pancerną jednym z kluczy i wygarnął z niej banknoty. Kiedy skończył, Marcel pozostawiony przy drzwiach na straży pierwszy wyskoczył na zewnątrz przechwytując reklamówkę z łupem, po czym obaj rozbiegli się w różne strony.
Urzędniczka w chwilę po opuszczeniu poczty przez złodziei zaczęła sięgać ciężką ręką w kierunku przycisku alarmu, ale znowu zdrętwiała, tym razem z bólu. Poczuła gniecenie w piersiach, mdłości, spociła się, serce zakołatało jej boleśnie. Straciła przytomność i osunęła się z krzesła.
Kelnerka z Baru Pod Zegarem wychodząc późnym wieczorem po tradycyjnej szarpaninie z ostatnim gościem zobaczyła na poczcie światło. Weszła zaniepokojona i ujrzała leżącą kobietę, która od kilku godzin nie żyła.
Nazajutrz, kiedy ponownie się spotkali, Marcel i Dżinks nawet nie zajrzeli do ukrytej reklamówki, w której było raptem niewiele ponad dziesięć tysięcy złotych. Wiedzieli już o tym, co ostatecznie zdarzyło się na poczcie i to ze szczegółami powtarzanymi w kilku wersjach. Każdy z nich po swojemu przeżywał nieplanowane zakończenie „skoku”. Dżinks zgrywał „chojraka”, przecież palcem jej nie tkłem, wypadek przy pracy itp. Była to poza, zawsze taki był, jak uczeń przyjmujący „dwóję” jakimś wygłupem. W rzeczywistości czuł się z tym wszystkim źle. Marcel cały czas miał mdłości, sypiał płytko, w snach wyobrażał sobie jak odmawia koledze udziału w napadzie i budził się z mrzonek w obliczu skutków fatalnego zbiegu okoliczności.
Wspólne męki trwały już dobry tydzień. Żaden z nich nie zaglądał do baru, spotykali się na krótko, niby przypadkiem. W miasteczku toczyło się śledztwo, lecz przestępstwo wyglądało na doskonałe – nie było świadków, nie było śladów, bo Dżinks działał w rękawiczkach. Nikt nie mógł skojarzyć lekkomyślnie poczynionych zakupów Marcela, które po wszystkim spłonęły w kuchennym piecu. Za to śledczy wiedzieli już, że nie bezpośredni zamach na życie urzędniczki był przyczyną jej zgonu. Ciało wydano przyjezdnej rodzinie, odbył się pogrzeb.
Nadszedł kolejny piątek, drugi po tamtym feralnym. Sprawa jakby przycichła. Umówili się w końcu na piwo, wiadomo gdzie, o dwunastej. Marcel przyszedł trochę wcześniej, okrążył rynek, pokręcił się po skwerze, usiadł na ławce, po chwili wstał, znów zrobił kilka kroków, zawrócił. Po chwili ruszył szybciej, a przechodząc koło posterunku Policji wetnął za wycieraczkę radiowozu wielokrotnie poskładaną karteczkę z jednym zdaniem: Poczte okrat Samosiuk Zbigniew ale Kowalskiej Wiesławy nie zabił.
Wszedł do baru, a zaraz za nim zrobił to Dżinks. Nie gadali za wiele. Marcel usiłował delektować się każdym łykiem piwa, Dżinks pił szybko. Policjanci zastali ich już nad pustymi kuflami. Dżinks szeroko otworzył oczy i zamarł, Marcel, jak stary wyga, dał mu wzrokiem uspokajający znak i dał się wyprowadzić bez oporu.
Po półgodzinnym pobycie na posterunku wsiadł wraz z asystą do samochodu, który zrobił rundę wokół rynku odprowadzany zdumionymi spojrzeniami bufetowej z baru. Jej twarz widniała w oknie okolona dużą literą O, o małe tworzyły usta dziewczyny. Dżinks przez chwilę szedł wzdłuż tego okna śledząc radiowóz, aż dotarł do drzwi. Położył rękę na klamce, ale jej nie nacisnął.
Bar Restauracyjny Pod Zegarem w Słabicach. Zapach i wystrój wnętrza taki sam jak pięć lat temu. I równie pusto i mroczno. Tylko inny gatunek kwiatów układa się w herb miasta.
Kawałek chodnika za szybą z napisem przemierza jakaś postać. Niknie na wysokości drzwi i po chwili wchodzi do baru. Twarz kilka dni niegolona, delikatny szron na skroniach.
– Jedno duże… lane…
Wskazówka zegara na ratuszu przesuwa się o minutę.