I nagroda w Biesiadzie Literackiej Łódzkiej Izby Lekarskiej, 2021
1.maj 2020
Jadę ulicą Rojną a wokół kwitną bzy
Czeremchy, krategusy, różne inne drzewa
Słodki majowy wietrzyk łagodnie powiewa
I z kwiatów świtem zbudzonych strąca rosy łzy
Ranek, przebija się słońce przez ostry cień mgły
Jadę ulicą Rojną, z płyty Rojek śpiewa
Widzę że świat się wokół całkiem nieźle miewa
I wiosna przyszła nie czując lęku ani krzty
Jadę do pracy, Rojek śpiewa o miłości
Razem z nim śpiewam głośno ulubione frazy
Wkrótce jaśminy, róże i czerwiec zagości
Poranny zachwyt nowe przyniosą obrazy
Wszystko to mogę ująć tym zdaniem, najprościej:
Miłość, wiosna są wieczne- i w czasach zarazy
2.sierpień 2020
Niebo puste, nie latają samoloty
I nawet rzadko na nim gości słońce
Czuję znajomy ból przed lata końcem
I przed-jesiennej nostalgii nawroty
Nawet wspominać już nie mam ochoty
Lato- ten niespełnionych życzeń koncert
Znów w wiadomościach smutnych liczb tysiące
A w Internecie zabawne bon-moty
Dojrzewa wokół ten nasz lęk powszedni
Jak dojrzewają na drzewach owoce
Można już zbierać pierwsze jabłka w sadach
Tak bardzo pragnę dobrej przepowiedni
Na gwiazdy patrzę więc w sierpniowe noce
I żadna dla mnie w tym roku nie spada
3.październik 2020
Do życia się loguję o świcie starannie
I nie wiem czy naprawdę żyję czy na niby
A sieć mnie łowi, wciąga w online’owe tryby
Chociaż wciąż się próbuję wyrwać nieustannie
Niestety- to kolejny dzień na kwarantannie
I złotą polską jesień oglądam zza szyby
Patrzę na świat zamknięty w wirtualne dyby
Śnię, marzę o wolności- jak biblijnej mannie
I o tym by wróciło wszystko na swe tory
By odzyskały smak poranki i wieczory
Abym zdążyła się nacieszyć październikiem
Aby nabrały barw, rumieńców roku pory
By życiem pełnym stały się życia pozory
By dotyk każdy znów prawdziwym był dotykiem
4.grudzień 2020
Niechętnie sny opuszczam każdego poranka
Bo w nich mi się przynajmniej cokolwiek przydarza
Tu- czyste, białe kartki w bladych kalendarzach
Szarych, mglistych tygodni jałowa owsianka
Nie pusta i nie pełna, lecz rozbita szklanka
„Cura te ipsum” ponoć mówią do lekarza
Wygasły wieczne ognie na wiecznych ołtarzach
Nie ma czym ich podsycać bezradna kapłanka
I nieważne- popęka, skruszy się czy spłonie
Świat- i tak po nim tylko zostaną ruiny
I w powietrzu popiołu wirujące płatki
Przecieka woda czasu przez zziębnięte dłonie
Przeszłość wchłania kolejne minuty, godziny
Do końca- niech ten rok już dotrze do okładki
5.marzec 2021 (urodziny)
Pięćdziesiąt jeden- trzykroć siedemnastka
Powagą liczby nie martwię się wcale
Przede mną jeszcze przyjęcia i bale
I spory kawał życiowego ciastka
Teraz niestety jedynie namiastka
Dawnych dni. Na niebie szarych chmur fraktale
I przyznam że oglądam czasem z żalem
Przeszłość zamkniętą w minionych obrazkach
Lecz wierzę- wróci czas pełen uroku
Okna otworzą się, wszystko się zmieni
Świat zdejmie maski, pokaże oblicze
I tego życzcie mi w kolejnym roku
Wolności, wiatru we włosach, przestrzeni
Tego sama sobie najbardziej życzę
I nagroda w XVI Ogólnopolskiej Biesiadzie Literackiej UPPL
Łódź 2016
skaza
czego brakuje tym dniom
pod landrynkowym niebem
z krajobrazem drgającym
w rozgrzanym powietrzu
co jest tą plamką pleśni
na ledwie dojrzałej brzoskwini
zerwanym rzemykiem u sandałów
i dlaczego choć z wiarą
napełniam stągwie wodą
wciąż znajduję je
pełne melancholii
gęstej ustałej esencji smutku
***
skrzydła wiatraków
wycinają koliste fragmenty nieba
do wtóru zegarom
i wszystko spełnia się
nie bacząc na kolor powietrza
każda zmiana ma ostry smak
ale i on odchodzi
w mgliste ulice przeszłości
w zmarszczki kobiet
w czarno-białe zdjęcia
które jeżeli zechcę
pozostaną martwe
albo jeśli pozwolę
zaróżowią się
światłem poranka
***
komplementarność zdarzeń
jest komplementem dla świata
bawi mnie ten układ słów
kiedy otwieram oczy – wybieram
kolor na dziś
mocno niebieski
nawet pochłaniające krajobraz
wszystkie odcienie szarości
nie zasmucą
małej dziewczynki we mnie
biegnącej na spotkanie dnia
z furkotem kokard i falban
papier, nożyce, kamień
akty, świadectwa
dyplomy, orzeczenia
zezwolenia
na bycie tu
oddychanie
istnienie
potem i tak
potną je nożyce czasu
przyciśnie kamień
ciężki, nagrobny
***
w świetle mijania wszystkiego
ta chwila tuż przed świtem
jak klejnot
gdy świat
lśni w światłach mijania
mojego auta
III nagroda w kategorii proza
VI edycja Konkursu Poetycko-Prozatorskiego „Puls Słowa” dla lekarzy i lekarzy dentystów – 2015
Piąty wymiar
* * *
Jedna z takich chwil dopadła J.M. pewnego zwykłego lutowego popołudnia, w środę. Zaparkowała samochód na obrzeżach miasta i kiedy wysiadała, pierwszy haust mroźnego powietrza sprawił, że poczuła jakby setki drobnych ukłuć – w nosie, w gardle. Na śniegu skrzyły się iskierki światła przed którymi musiała mrużyć oczy. I nawet dotyk na skórze jej grubych, wełnianych rękawiczek był kłujący, a refleksy blasku na naszytych na nich cekinach migotały, wspólnie z tymi na śniegu, gdy szła. W takich chwilach J.M. czuła coś, co można nazwać błogością, spokojem, wrażeniem ogólnego ładu, sensu, harmonii. J.M. zastanawiała się, czy coś podobnego czują inni. W ogóle zawsze ciekawiło ją, co czują inni. Kiedy była małą dziewczynką, lubiła zaglądać w parterowe okna mijanych budynków, zwłaszcza wieczorem. Ludzie jedli, oglądali telewizję, dziecko leżało na dywanie z psem, babcia siedziała w fotelu. J.M. mogłaby długo stać przy tych oknach i zadawać sobie pytanie – czy są szczęśliwi? Czy się kochają? A może się kłócą? Dlaczego? A potem wymyślała ich historię, czasami zaś fantazjowała, że ma czapkę niewidkę i niepostrzeżenie wchodzi tam i uczestniczy w ich życiu. Ulubioną baśnią J.M. były „Kalosze szczęścia” Andersena, ten fragment, kiedy bohater zaglądał w serca wszystkich siedzących na widowni osób. J.M. też tak chciała.
Dlatego została psychiatrą. Ludzie otwierali przed nią jak książki swoje historie – pogmatwane, podarte, z powyrywanymi kartkami, pustymi białymi stronami. A ona pomagała im to poukładać. Każdego dnia, od wielu lat…. I lubiła powszedni bieg swojego życia – poranną odprawę, kiedy pielęgniarka monotonnie czytała raport z ostatniej nocy, a przez otwarte okno dobiegały odgłosy wielkomiejskiego szpitala – ktoś krzyczał, płakał, z piskiem opon hamowały karetki, trzaskały drzwi samochodów, ktoś pytał o drogę na Izbę Przyjęć. Po odprawie wszyscy szli na obchód. Potem badanie nowych pacjentów, wypisy, rozmowy z rodzinami. Ale najbardziej J.M. ceniła sobie chwile, kiedy naprzeciw jej biurka zasiadał pierwszy raz w życiu spotkany człowiek i opowiadał swoje życie, a ona – skrupulatnie notując widziała przed nim różne warianty przyszłości i myślała o tym, jak dodać mu otuchy.
* * *
Kolejna z takich chwil dopadła J.M. w poniedziałkowy październikowy poranek, kiedy w przyszpitalnym parku, zmierzając do pracy, podniosła kilka kasztanów. Ich dotyk był doskonały – były ciężkie, chłodne, gładkie i trzymane w dłoniach obudziły w niej pamięć innych dotyków: suchej, pergaminowo pomarszczonej dłoni dziadka, ciepłej wilgotnej, ruchliwej rączki dziecka, napiętej skórki słodkiej czereśni, puszku brzoskwini. I jeszcze drgającej do wtóru nierówności drogi samochodowej kierownicy, sunącego po papierze pióra, wyprasowanej pościeli. Pamięć była dla J.M. ważnym obszarem, nieskończonym bogactwem drobnych, incydentalnych migawek, które pojawiały się w jak najmniej oczekiwanych momentach. Jakby nagle na biurko padło zdjęcie sprzed 10 czy 15 lat otwierając okno na tamten czas, zamknięte na zamek wrażliwy na któryś ze zmysłów – na dotyk właśnie, na zapach. Stanowiły one prywatne, obszerne archiwa i z upływem czasu J.M. coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że są nieprzekazywalne, a jeśli nawet – to w niewielkiej części. Raz na jakiś czas myślała nawet, żeby pisać dziennik, albo chociaż spisać to, co przekazali jej nieżyjący już dziadkowie. Ale na jak długo przedłużyłoby to żywotność tych wspomnień? Ulubioną zabawką w dzieciństwie była dla J.M. matrioszka przywieziona przez znajomego rodziców z podróży do Moskwy: drewniana, otwierająca się figurka kryjąca w sobie następną i kolejną. Najmniejsza – piąta, miała może centymetr i właśnie tę lubiła najbardziej. Rozkładając zabawkę utożsamiała się właśnie z nią, druga była matką, trzecia babką. Zabawka w nienaruszonym stanie przetrwała przez lata i J.M. – trafiwszy na nią, a było to w momencie, gdy już przekroczyła czterdziestkę – pomyślała, że jest to swoisty model pamięci – największa lalka obrazuje nią samą, o rozmiar mniejsza – to, co ze swoich doświadczeń przekazała jej matka, potem babka, i tak dalej, aż do centymetrowego, maleńkiego uosobienia tego, co pozostało z wiedzy o praprababce. I jeśli traktować to jako continuum, posiadająca już córkę J.M. czuła, jak przesuwa się do wewnątrz zabawki, zajmując drugą pozycję, jej matka stawała się trzecia, babka czwarta, prababka – piąta – wypierając swoją matkę w nicość i zapomnienie. Więc nieuchronne było w tym modelu przesuwać się na coraz mniej uprzywilejowaną pozycję, aż do całkowitego ustąpienia miejsca następnym pokoleniom, rozpłynięcia się w bezimiennej, powszechnej, zacierającej się przeszłości.
Ale J.M. nie przerażał upływ czasu. Nigdy nie zamieniłaby tego co czuła – tej kojącej, przyjemnej pewności, że wie „co i jak”, którą można by z grubsza nazwać doświadczeniem życiowym – na twarz bez zmarszczek, jędrniejszą skórę czy zgrabniejszą sylwetkę. Wiedziała, że inni cenią jej emocjonalną wiarygodność – zrównoważenie, spokój, łagodną wyrozumiałość, a przede wszystkim radość życia, którą emanowała. Bo J.M. patrząc na tę zmienną, pulsującą mozaikę jaką stanowił każdy dzień, zawsze widziała więcej jasnych niż ciemnych stron. Kiedy ktoś opowiadał jej o podjętej próbie samobójczej lub o śmierci kogoś bliskiego – podając konkretną datę, a nawet godzinę – odnajdywała w pamięci co ona sama robiła w tym momencie, kiedy zaledwie kilka kilometrów od niej ktoś przeżywał tragedię – dla niej była to jedna ze zwykłych, powszednich chwil… Była na zebraniu w szkole albo na zakupach w supermarkecie. Ten na pozór zwyczajny fakt dawał jej poczucie oparcia, siły i równowagi. Wiedziała, że tego samego dnia ktoś przyleciał z dalekiej podróży, ktoś z kimś się rozstał, ktoś się komuś oświadczył. Gdzieś rozbił się autobus, podpisano jakiś układ, pobito rekord sportowy. Cały świat żył swoim powszednim rytmem, biegł utartym szlakiem. Wystarczyło zrobić jeden krok, aby zanurzyć się w tej nieprzerwanie płynącej rzece, wrócić na tratwę, z której zrzucił los. Jeden krok, jedno pomocne podanie ręki, jedno słowo otwierające przyszłość – nadzieja… J.M. zamykała oczy i widziała jakby mapę uczuć – jak mapę pogody – dla najbliższej okolicy, dla miasta, i dalszych regionów. Obok siebie nieraz występowały zupełnie przeciwne kolory – od najgłębszej czerni do prawie przezroczystej bieli, wokół cała paleta szarości, widmo barw, a wszystko w nieustannym ruchu, zmieniające i poziom nasycenia i sam odcień. Wartością opisującą to wszystko była nietrwałość i według J.M. – właśnie to było najbardziej krzepiące w tym wszystkim, że emocje wygasają ustępując miejsca innym, że wszystko mija, rozmywa się, blaknie, zmienia zwrot i kierunek. Któregoś razu prowadząc samochód na trasie do pracy (a te chwile ceniła ogromnie, kiedy to w monotonnym ruchu miasta, przy wyłączonym radiu mogła oddawać się wolno płynącemu strumieniowi refleksji na każdy temat), że skoro trzy wymiary opisują przestrzeń, a czwarty czas – to piąty wymiar jest osią emocji, wartością najbardziej subiektywną, ale jednostkowo najistotniejszą, bo nic nie definiuje danej chwili i danego miejsca bardziej, niż to co czujemy i to – jak dzięki konkretnym emocjom zapamiętamy ten punkt również. J.M. często zadawała sobie pytanie co czuje i dlaczego czuje właśnie to. Kiedy coś jej doskwierało – myśl po myśli, słowo po słowie, precyzyjnie zagłębiała się w obszar swoich przeżyć i delikatnie, ale pewnie pomagała też robić to innym. I uwielbiała ten moment, kiedy zaczynało być widać prostą ścieżkę czy też światełko w tunelu.
* * *
Jeszcze jedna z takich chwil spotkała J.M. w sierpniowe sobotnie południe, kiedy szła wiejską drogą w upale między skoszonymi polami i znów miała wrażenie, że wszystko doskonale współgra i stapia się ze sobą: suchość traw, perkusyjne brzęczenie świerszcza, pylistość piasku osiadającego na sandałach. Czymś, co dopełniało tę chwilę, było wszechogarniające uczucie przynależności i była to przynależność wzajemna: ta droga, trawy, upał i świerszcze były dla niej, dla jej zachwytu, a ona cała była dla nich – jej podziw, jej szczęście, jej wdzięczność, jej pamięć tej chwili – trudnej do sprecyzowania w czasie i przestrzeni, ale niezmazywalnie odciśniętej na osi emocji. Jakiś czas później, wracając do tej sytuacji, J.M. zastanawiała się nad słowem „synestezja”, ale wydało jej się zbyt mało pojemne, oddające zaledwie nikłą część tego, co chciała wyrazić. Słowa, frazy, zwroty, metafory były jej codziennym ekwipunkiem, materią nieograniczoną i podatną. Myślała o tym, żeby napisać wiersz – i napisała go, a potem kolejny. I dopiero wtedy czuła, że zbliża się do celu, do możliwości przekazania sierpniowej suchości lub lutowej świetlistości innym.
Być psychiatrą, być poetą…Budować ze słów ścieżki do innych i dla innych. Ścieżki, mosty, drogi, tunele. Szerokie autostrady i ukryte tajemne przesmyki, zaułki, aleje, wiadukty, pasaże. J.M. lubiła być w podróży, ekscytowała ją atmosfera dworców czy lotnisk, dźwięk kółek walizki ciągniętej po gładkiej tafli podłogi, melodyjnie nadawane zapowiedzi, ogólny, tłumny pośpiech, ale też i stacje benzynowe i stacje metra, krótko- i dalekobieżne promy odbijające przy wtórze syreny okrętowej od brzegu. Lubiła wyruszać i czuć przed sobą perspektywę i odległość, lubiła również docierać do celu. Wiedziała, że do każdego miejsca i do każdego człowieka wiedzie wiele alternatywnych dróg. Dłuższych lub, krótszych, prostych lub bardziej zawiłych, czasem wymagających przesiadki lub postoju. Zmiany planów, tego, żeby prowadząc auto z maksymalną dopuszczalną prędkością, nagle zatrzymać się w pierwszej napotkanej zatoczce, zaparkować, pójść w stronę łąki lub wzgórza, zerwać kilka maków lub chabrów.
Podobnie było i z narracją, którą w zależności od potrzeby starała się modyfikować, jak drogę, czasem wybierać szybkobieżny pociąg naukowej terminologii, czasem cytat z Biblii, jak choćby „Na początku było słowo”, a… potem drugie i następne, pierwsze zdanie, pierwszy akapit, pierwsza strona.
J.M. długo zastanawiała się, jak zbudować swój autoportret ze słów: czy zacząć od środka? Od najmniejszej figurki matrioszki, zamknąć nad nią drugą i kolejną, czy może od szerokiej perspektywy? Od pewnego lipcowego poranka, kiedy to na bujny szpitalny trawnik pada rzęsisty deszcz, a ona idzie bez parasola do Izby Przyjęć, aby znaleźć się nagle w historii czyjegoś życia? Kiedy omija ostatnią przed podjazdem do budynku kałużę, pojawia się myśl o „Kaloszach szczęścia” z baśni Andersena. Jest pewna, że wciąż je nosi, że ma je na sobie każdego dnia. Ale mają inny charakter, niż te w baśni – nie przenoszą jej w nieokreślony obszar marzeń czy pragnień, nic z tych rzeczy. Dają jej poczucie zakorzenienia, spełnienia, zostawiają ślady na drodze, jej własne ślady, kiedy idzie szybkim krokiem, niosąc komuś nadzieję, wiedząc, że słowa to kroki, kroki to słowa, każda opowieść jest drogą, a każda droga opowieścią…
Joanna Maria