Zawód lekarz, z perspektywy pół wieku jego wykonywania
Zawód lekarza jest obecnie w centrum społecznej uwagi oraz jest przedmiotem kontrowersyjnych opinii, dlatego chciałbym podzielić się relacją jak ewoluowała moja percepcja zawodu lekarza przez ponad pół wieku jego wykonywania i jak zmieniał się sposób spostrzegania mojego zawodu przez otaczających mnie ludzi.
Mój indywidualny obraz lekarza zrodzony był w kontakcie z kilku lekarzami w okresie dzieciństwa i młodości oraz z przekazem rodzinnym dotyczącym kilku lekarzy w naszej rodzinie. Miałem możliwość kontaktu z kontynuatorami mistrzów w zawodzie, znaczących postaci medycyny międzywojennej, w tym bliskich kuzynów mojej prababki Władysławy ze Skłodowskich, Dzwonkowskiej, w tym doktor Bronisławy Dłuskiej i jej brata doktora Józefa Skłodowskiego. Działalność znaczącej lekarki, „Broni” Dłuskiej siostry noblistki Marii, splatała się z losami mojej rodziny, zarówno osobiście jak i zawodowo. Bronia Dłuska skutecznie leczyła moją matkę w stworzonym przez siebie sanatorium w Zakopanym. Podziwiana, szanowana, nie tylko z racji siostry noblistki, lecz głównie z powodu własnej, wspaniałej działalności Lekarskiej i społecznej w tym animowanej rodzinnie, społecznej akcji wsparcia finansowego budowy Instytutu Radowego. Brat Broni, dr Józef Skłodowski był również autorytetem medycznym, prezesem Warszawskiego Towarzystwa Lekarskiego z uznaną praktyką internistyczną w Warszawskim Szpitalu Dzieciątka Jezus. W rodzinnych narracjach moich rodziców, Maria Curie-Skłodowska, stryjeczna siostra mojej prababci Władysławy, nie była daleką, pomnikową postacią, lecz również wrażliwą kobietą, którą frustracje życiowe doprowadziły do depresji, leczonej kilkumiesięcznym pobytem w wołyńskim domu mojej prababki Władysławy. Marię kojarzyłem jako dziecko zarówno ze znaczącymi wynalazkami, jak i działalnością leczniczą realizowaną w ramach Instytutu Radowego i jako lekarz rentgenolog, działający w bezpośrednim zapleczu frontu pierwszej wojny światowej. Wszystkich tych powiązanych z nami rodzinnie lekarzy, łączyła pasja wykonywania swojego zawodu jako misji humanitarnej oraz głębokie zaangażowanie społeczne.
Lekarze mojego dzieciństwa to opiekujący się mną pediatra – dr Bolesław Górnicki, którego ciepły, rodzinny dom w Zalesiu Dolnym pod Warszawą wielokrotnie odwiedzałem wraz z rodzicami jako pacjent. Zapamiętałem jego obraz, jako spokojnego, fachowego, starannie ubranego doktora łączącego szybkie awanse zawodowe ze zwykłym, pomyślnym, życiem rodzinnym. Doktora Górnickiego wyróżniał osobisty, przyjacielski kontakt z pacjentem i jego rodziną, czego dowodzi fakt podtrzymywania naszego kontaktu, gdy Górnicki został profesorem, a następnie rektorem Akademii Medycznej w Warszawie, w której studiowałem. Inny doktor mojego dzieciństwa to doktor Wiśniewski, którego porady rodzinne z łączone były częstym udziałem w organizowanych a naszym domu przyjacielskich brydżykach zakrapianych alkoholem. Słabość doktora do tego trunku kojarzyłem z jego intensywnie czerwonym nosem, lecz rozgrzeszyłem jego słabość całkowicie, gdy przepisał mnie dla wzmocnienia apetytu – Vinum pepsini. Był to lek, stanowiący sporządzony na winie wyciąg z żołądków cielęcych, dystrybuowany w sporych szklanych buteleczkach z przyczepioną karteczką co do sposobu jego stosowania. Gdy jako anemiczne dziecię, zdrowo łyknąłem sobie vini, byłem na podobnym gaziku jak doktor czerwononosek po brydżyku. Pozwoliło mnie to na uczłowieczenie szczytnych ideałów zawodu, uwzględniając słabości ludzkie zarówno doktora jak i jego pacjentów, wypijmy więc za wielkie ideały, ale i pożyć dobrze, też warto.
Jako młodzian prowadziłem notatnik w którym powtarzał się zapis „nie rozumiem tego, powrócić do wyjaśniania tego później”, wstyd powiedzieć, że mimo wyjaśnienia wielu pytań z mojego notatnika, nadal szereg z nich pozostaje wciąż otwartych. Należy do nich na przykład pytanie, jaki mechanizm kręci Ziemią i grzeje ją od środka. Medycyna nie pociągała mnie wtedy jako rzemiosło, pociągała mnie sztuka i literatura, filozofia, historia oraz chęć dokonania odkryć z zakresu biochemii i fizjologii. Stałem wobec wielkiego dylematu przy wyborze kierunku studiów, wstępnie dokonałem samodzielnego egzaminu moich uzdolnień artystycznych, rysując parkową kopię antycznej amfory, którą oceniłem jako na tyle przeciętną, że czeka mnie jedynie zawód artystycznego rzemieślnika. Pozostała powstająca wówczas i modna biochemia, z hobbystycznym uzupełnieniem pozostałych zainteresowań. Dałem się jednak wtedy przekonać mojej matce, która nie była w stanie wyobrazić sobie mnie jako aktywnego humanisty o wielu pasjach, spędzającego resztę życia na trzymaniu probówki laboratoryjnej w ręku. Moja matka zdołała mnie wtedy przekonać, że moje dylematy może rozwiązać medycyna, po której mogę realizować się zarówno jako humanista w zaszczytnej służbie człowiekowi i jako biochemik, odkrywca. Po zdaniu egzaminów wstępnych z jednym z najlepszych wyników, rozpocząłem studia medyczne i jako ich następstwo przystąpiłem w 1970 r. do wykonywania zawodu lekarza.
Odpowiadając na pytanie, czy moje studia medyczne ugruntowały we mnie spójny wzorzec lekarza, muszę odpowiedzieć negatywnie. Pierwsze trzy lata, to daleka od praktycznego zawodu galopada wkuwania teoretycznej wiedzy, zaś w kolejnych trzech latach praktycznego kontaktu z wykonywanym później zawodem, było jak na lekarstwo. Było ono ograniczone do kilku dwutygodniowych asystujących pobytów w klinikach, które pozostawiły we mnie poczucie powierzchowności i niekiedy negatywną ocenę lekarzy, naszych nauczycieli. Ponieważ w okresie ostatnich trzech lat studiów równolegle ze studiowaniem intensywnie działałem w ramach koła naukowego przy zakładzie Histologii oraz jako wolontariusz w Zakładzie Endokrynologii Ginekologicznej, łączyłem percepcję studenta i pracownika naukowego uczelni, czego ilustracją była moja reakcja na zachowanie prowadzącego zajęcia praktyczne z ginekologii z naszą grupą docenta Zbigniewa Sternadla. Otoczony wianuszkiem kilkunastu studentów naszej grupy Sternadel posuwistymi ruchami wykonywał bez znieczulenia skrobankę u operowej chórzystki, która przy każdym ruchu skrobaczki wyła z bólu. „Trzeba skrobać, aż będzie chrzęściło, skrobiąc po odkrytych mięśniach, wsłuchajcie się” mówił mistrz przygrywając skrobaczką jak smyczkiem. Gdy śpiewaczka błagała go by przestał, odparował jej krótko „trzeba było się nie pieprzyć” przygrywając na jej macicy w dalszym ciągu. „Proszę natychmiast przestać”, powiedziałem podniesionym głosem ze studenckiego kręgu. Mistrz zastygł na moment spiorunował mnie wzrokiem i kontynuował zabieg dalej, wówczas powtórzyłem „proszę natychmiast przestać, bo będzie się Pan tłumaczyć”, co wreszcie poskutkowało. Wiele mnie kosztowała ta etyczna interwencja, ponieważ Sternadel błyskawicznie awansował jako jeden z partyjnych przywódców antysemickiej czystki 1968 roku, objął po stanowisko szefa kliniki ginekologicznej i miał wiodący wpływ na politykę kadrową uczelni. Sądzę, że to dzięki niemu, mimo kilkuletniego rzetelnego szkolenia w Klinice Endokrynologii Ginekologicznej, legitymowania się kilku pracami naukowymi swojego autorstwa oraz średniej 4,7 z całości studiów, odmówiono mnie stażu w uczelni i nie przychylono się do wniosków o zatrudnienia mnie w zakładzie endokrynologii składanych przez profesora Tetera. Choć była kosztowna, nie żałowałem jednak swojej reakcji i jej podobnych w dalszym życiu, mówiłem sobie, „że nie zapaskudzę lustra, w którym będę się oglądał przez resztę życia, i muszę działać”. Jednak moje mocowanie się z realnością podtrzymywania romantycznego obrazu lekarza jako człowieka wielkiego wymiaru i wielkiej misji, wymagało starań o pozytywną jego podbudowę. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ stopniowo ogólnie deprecjonowały się autorytety, ulegała stopniowej erozji wiara, zarówno po lewej jak i po prawej stronie sceny politycznej i moralnej. Przygasały przytłoczone wiekiem i prześladowaniami autorytety czasu wojny, śmierć Stalina i ujawnione z nią fakty, podważyły wiarę komunistycznych wyznawców. Przygasała moja lewicową percepcja świata zrodzona ze świadomości kontrastu między reliktem feudalnej mentalności uchodźców z dawnego świata, którzy otaczali moje gniazdo rodzinne, z rodzącą się z zacofanego chłopstwa nową warstwą panującą, będącą przyszłością odbudowywanej Polski.
Z jednej strony miałem kontakt z charyzmatyczną postacią kardynała Stefana Wyszyńskiego, pozostając pod opieką jego siostry jako wychowawczyni mojej klasy w szkole podstawowej, będąc ministrantem w kościele któremu patronował i będąc osobiście przez niego bierzmowany. Z drugiej strony poprzez mojego stryja kanonika, który deklarował się jako żołnierz kościoła i zaprzyjaźnionego z nim biskupa Zygmunta Choromańskiego, który zastępował uwięzionego Wyszyńskiego w walce kościoła z komunistycznym wrogiem, wiedziałem jak wielu proboszczy dało się przekupić władzy, przystając do księży patriotów i wypowiadając podporządkowanie hierarchii kościelnej.
Wiedziałem również o tym, że nie tylko ubecja porywała wczesnym rankiem politycznych przeciwników, którzy znikali, lecz robił to niekiedy również święty kościół, porywając w ten sam sposób zdradzających ich księży, którzy znikali na lata w kontemplacyjnym zakonie. Znałem też zaprzyjaźnionych, cywilnych, uśmiechniętych wykonawców tej trudnej misji kościoła. Nie było dla mnie łatwe pogodzenie tej wielkości i małości w osobach z którymi miałem bezpośredni kontakt. Ksiądz był otoczoną szacunkiem postacią, wyróżniony powołaniem, był po części uświęcony stałym kontaktem ze świętością, był powiernikiem najtajniejszych grzechów, wyznanych mu na spowiedzi. Lekarz, był również wyróżniony powołaniem i zaufaniem, był traktowany podobnie jak ksiądz, tym bardziej że pół wieku temu wiele instytucji leczniczych było we władaniu kościoła, zakonnice stanowiły znaczny procent pielęgniarek, a szereg zakonników i księży zajmowało się leczeniem. Klamrą łączącą medycynę i kościół był ówczesny sposób pojmowania zdrowia, choroby i procesu leczenia. Wierzono, że obdarowani zdrowiem są ludzie prawi i nabożni, zaś choroba i cierpienie są jak grzech pierworodny następstwem własnych grzechów lub odziedziczonych w spadku grzechach rodzinnych. O zdrowie należało błagać Boga i otrzymać je z jego łaski. Choroba była najczęściej incydentalna i o krótkim przebiegu, choroba przewlekła była traktowana jako dopust boży w rozliczeniu grzechów. Brak zatrucia środowiska i zatrucia organizmu toksycznym działaniem cywilizacji industrialnej pozostawiał wówczas siły auto naprawcze organizmu ludzkiego na tyle silne, że silna wiara je mobilizująca uzupełniana wspomagającym leczeniem ziołami, miała często porównywane działanie do syntetycznych współczesnych leków. Laicyzacja instytucji leczniczych i ludzkich poglądów, masowa produkcja lekarzy i księży w następstwie akcji tysiąc kościołów na tysiąclecie, radykalnie odmieniła sytuację. Lekarz stał się urzędowym dystrybutorem należnych ludziom z konstytucji i ZUS-owskiego haraczu świadczeń medycznych, często korzystając z tego prywatnie, obłupiając pacjentów. Człowiek obecnie żyje dłużej, lecz stale zajmuje się leczeniem, jest nosicielem licznych przewlekłych chorób, jest upodlony oczekiwaniem w tłumie na usługę medyczną, lub jest kasowany za nią prywatnie, na wielkie sumy. Nikt już nie zakłada, że lekarz wystawiając zwolnienie lub zlecenie kosztownych świadczeń medycznych, uwzględnia nadal formalne i moralne obligo reprezentowania interesu publicznego. Zamiast kredytu zaufania szczodrą ręką udzielanego innym pracownikom publicznym, władze poprzez media kreują negatywny obraz lekarza i mnożą dotyczące go mechanizmy kontrolne, utwierdzając przekonanie, że jedynie strach przed karą, broni pacjentów przed nadużyciami lekarzy. Znaczące zmiany dotyczą również kościoła, który zamiast kontynuować politykę szeroko otwartych drzwi i czynnego wspierania prześladowanych i biednych, zamknął się za kratą by chronić bogactwo swoich świątyń, słono liczy za usługi i dary boże, zaś medialna propaganda odarła księży ze świętych szat i brak jest już chętnych na wykonywanie zawodu księdza. Oczywiście powyższe stwierdzenia nie uogólniają sytuacji, lecz jedynie wskazują na kierunek jej ewolucji. Probierzem zmian w spostrzeganiu zawodu lekarza, była jego sytuacja w okresie pandemii Cowid-19, gdy lekarze pracowali dnie i noce z zagrożeniem życia, podczas gdy ich sąsiedzi izolowali się od nich i ich rodzin jak od zadżumionych. Lekarz ze znaczącej postaci, z wzorca szlachetnego, bezinteresownego działania, został zdegradowany do roli majstra w fabryce całożyciowego podtrzymywania zdrowia, żądającego za swoją pracę wielkich pieniędzy, na które nie stać zbiorowej kasy.
Gdyby zaprzestać dalszej analizy dotyczącej zawodu lekarza po omówieniu kilku negatywnych przykładów, byłoby to bardzo krzywdzące dla tysięcy pięknych postaci ofiarnie pracujących lekarzy. Dlatego chciałbym opisać mój kontakt z profesorem Walentym Hartwigiem, który podbudowywał moją motywację dla trwania w upartym budowaniu lepszego siebie. Walenty Hartwig, kierownik Kliniki Endokrynologii Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego, którego był współtwórcą, był wielką postacią nie tylko lekarz, naukowiec i twórca polskiej endokrynologii internistycznej, lecz również jako humanista o głębokiej wrażliwości artystycznej. Był synem znanego fotografika i bratem wybitnego artysty fotografika Edwarda Hartwiga, jego siostra Julia Hartwig była znaną poetką. Odbywałem półroczny staż w Klinice profesora, który objął mnie osobistą opieką jako pioniera endokrynologii w ramach psychiatrii i zaoferował mnie dysponowanie unikalnym zapleczem diagnostyczno-laboratoryjnym swojej kliniki dla potrzeb mojej pracy habilitacyjnej. Był to okres bezpośrednio poprzedzający przejście profesora na emeryturę spędzany w Klinice, w której coraz większą władzę przejmował człowiek nowej epoki, jego następca – docent Zgliczyński. Odbyłem szereg długich, wieczornych rozmów z profesorem, w tym o kurczącym się formacie lekarza jako człowieka, z czym prof. Hartwig z trudem się godził, widząc w działaniu swojego przyszłego następcę, docenta który i tak przerastał swoich rówieśników.
Zbudowana w naszym współdziałaniu moja zaawansowana praca habilitacyjna oparta na badaniach endokrynologicznych chorych z zaburzeniami afektywnymi, została przeze mnie przerwana, gdy mój przełożony prof. S. Pużyński, wezwał mnie by zakomunikować: „chcę by starszy od Pana dr Andrzej Jakubik pierwszy się habilitował, przekaże Pan mu dotychczasowe wyniki i dalsze prowadzenie tej pracy naukowej”. Nie podporządkowałem się tej decyzji i opuściłem II Klinikę Psychiatryczną IPiN po 12 latach w niej pracy. Profesor Walenty Hartwig pozostał we mnie wciąż żywym obrazem, odświeżanym moimi wizytami na jego grobie na Powązkach, który wyróżniał się prostym brzozowym krzyżem.
Poza wykonywanym nadal zawodem lekarza, realizowałem siebie jeszcze w kilku innych wymiarach, zgodnie z życiową zasadą którą wymyśliłem i przyjąłem jeszcze jako uczeń gimnazjum: „życia nie da się wiele przedłużyć, lecz da się je znacząco powiększyć poprzez pogłębienie, realizując siebie w kilku równoległych wymiarach”. Dlatego w różnych proporcjach realizowałem siebie jako lekarza, badacza, naukowca, nauczyciela, biznesmena, ojca rodziny, polityka, poety, myśliciela filozofa, birbanta, podróżnika i kochanka. Niekiedy z politowaniem spoglądałem na realizację siebie w innym z wymiarów z drugiego, aktualnie dominująco realizowanego. Niektóre wymiary, jak poezję, zawieszałem na 40 lat, by z sukcesem do niej powrócić, lub czasowo realizowałem je drugoplanowo, co okresowo dotyczyło również pełnowymiarowego wykonywania zawodu lekarza. Wielotorowość realizacji życiowej, ułatwiała mnie możliwość utrzymania idealistycznej wizji zawodu lekarza, dla podtrzymania której, wielokrotnie musiałem wykonywać krok do tyłu w mojej karierze życiowej.
Warszawa, 30.05.25 r.
Stań na chwilę
Gnamy do przodu,
by szczęście odnaleźć,
a ono pod naszymi
wyczekuje stopami,
zdeptane pędzącymi
nogami, ominięte
pół ślepym spojrzeniem,
w tandetne wpatrzonym
błyskotki, więc kiedy
zziajany na chwilę
przystaniesz, spójrz
pod swe stopy, bieg
swój zatrzymaj,
głębokim oddechem
przewietrz płuca,
głębokim spojrzeniem
wyostrz swe patrzenie,
gorączkowe wygaś
myślenie i przystań,
stań na chwilę,
i wydłuż ją spokojem,
spójrz na swe stopy
mocno stojące
na ziemi, dzięki temu,
że to Ziemia przytula
ciebie do swojego
serca, przecież
szczęście mieszka
w tobie, przywitaj je,
daj mu się objąć
i mocno przytulić.
Warszawa, 01.09.24
Kreski na kalendarzu
Największe
są codzienne słowa,
chleb dzielony
na codziennym stole
i okruch szczęścia
w twoich oczach,
podejrzany ukradkiem.
Największa z Tobą
zwykła jest codzienność,
i dni zwykłe, odsyłane
do przeszłości
kreską na kalendarzu,
to ona jedynym ze światem
jest łącznikiem.
Bo z Tobą wiosna rozkwita
kochaniem,
świat uczuć przesłania bukietem,
a za nim świat
jak w starym się przesuwa kinematografie,
i gdyby nie kreski na kalendarzu,
dni bym zgubił rachubę.
Warszawa, 6.04.2016
Z cyklu intymności
Kochanie
Kochanie,
jest jak dwu ptaków fruwanie,
gdzieś wysoko,
w jedno ciało, w jedną duszę,
splecionych, mknących
ku niebu najwyższemu,
falą miłości niesionych,
falą co utula je i pieści,
do najczulszego, docierając
środka, gdzie pradawne
życia są korzenie,
tej co serca żarliwym
rozgrzewa pocałunkiem,
i w taniec porywa szalony,
jak szampan się perli,
z wolna napełniając czarę rozkoszy,
przelewa ją,… i zamiera,
szczytuje nad wierzchołkami gór,
rozsiewając ziarna
nektaru kochania.
Świat w dal odleciał,
łka ze szczęścia,
miłością przepełniony, okrywa
rozpalone rozkoszą ciała,
milionem całusów,
kąpie je w błogostanie,
przytula kochanków, w jedność
ich splatając, by miłość
w kolejne porwała ich tany.
Warszawa, 05.01.22
Z cyklu intymności
Kubuś
Kubuś gwiazdą jest
odwiedzin, bo każdy
spotyka go na schodach,
od trzech lat siedzi w
domu starców na drugim
od wejścia stopniu, chyba
że zgoni go sprzątaczka,
lub wydawka jedzenia.
Kubuś czeka na syna,
Lesława, czyli Lesia, który
od trzech lat ma być
dzisiaj, lecz spóźnił się
trochę, Kubuś dostaje
codziennie jakiś proszek
na serce, które bije
tylko dla Lesia i jakiś na
pamięć, która pamięta
tylko kochanego Lesia.
Warszawa, 29.03.15